sobota, 26 listopada 2011

Akcja: Szczepienie na życzenie

Mniej więcej w połowie października urządziłyśmy ze Szwedką spontaniczną akcję szczepienia się na grypę.
któregoś poniedziałku wybrałyśmy się razem we dwie na spacer z pracy do domu. W połowie drogi rozmowa zeszła się nam na temat szczepień. Planowałam się zaszczepić w tym roku na grypę. Zbierałam się do tego tematu od jakiegoś miesiąca i nigdy mi się nie składało, aby pójść do przychodni i o to dopytać. I powiedziałam o tym Szwedce, a ona na to, że też chciała się zaszczepić, bo w przeciwieństwie do mnie robi to co roku. Nie ma to jak towarzystwo, zawsze to jakaś motywacja do działania. Od słowa do słowa postanowiłyśmy zapytać w osiedlowym ośrodku, kiedy można się zaszczepić. Zaszłyśmy więc do tej przychodni, pytamy, a tu pani z recepcji mówi do nas, że najpierw trzeba dostać od lekarza receptę, wykupić szczepionkę i wrócić do nich na zastrzyk. No i dobrze się składa, bo lekarka jeszcze jest, nie ma chorych (o dziwo!) i może nam recepty wypisać już od ręki.
Nie było na co czekać i tak już było późno, bo październik, a szczepienia robi się raczej we wrześniu. W dodatku obie miałyśmy plany na kolejne dni i nie było na co tego odkładać. Potem by się pewnie okazało, że nie mamy czasu na przyłażenie do przychodni ponownie, a grypa już się zaczynała.

Szwedka nie chciała iść tak z marszu po receptę, wysłała mnie pierwszą, aby sprawdzić czy będzie musiała się rozbierać do osłuchania. Ale że lekarka mnie nie badała, tylko zapytała czy jestem zdrowa i wypisała receptę to i w końcu Szwedka się zdecydowała. Dostałyśmy recepty w 10 min.
Sytuacja się zrobiła bardzo ciekawa, kiedy lekarka powiedziała, że jeśli kupimy sobie szczepionkę szybko i zdążymy z nią dojechać na 18.30 z powrotem do przychodni, to zaszczepią nas jeszcze tego samego dnia. Była godz. 17.20, uprzejma pielęgniarka kazała nam jechać na Wallenroda, bo tam szczepionka kosztowała jakieś 11zł taniej niż w osiedlowych aptekach.
Ale że szczepionki nie można przechowywać w domu, musi być w specjalnej labolatoryjnej
chłodziarce, w dodatku przewozi się je w warunkach termosowych, w torbach chłodniczych, wiec był cały korowód z tym.
Szwedka poszła po auto, bo ja swojego nie miałam, Łukasz był jeszcze w pracy. Ja poszłam po torbę chłodniczą i w 10 minut już jechałyśmy na Walla. Kupiłyśmy szczepionki błyskawicznie i o 18-tej już nasz szczepili w przychodni.
Szwedka mi powiedziała, że po tym szczepieniu nic nie jest, tylko boli ręka. Myślałam więc, że faktycznie nic mi po niej nie będzie. Pielęgniarka zapytała się nas z 3 razy czy nie jesteśmy chore, czy jesteśmy zdrowe i czy jesteśmy pewne, że jesteśmy zdrowe. Czułam się trochę, jak dziecko w przedszkolu. A najlepsze było to, że ja już wtedy miałam swój lekki kaszel, więc chyba tak do końca zdrowa to nie byłam. Ale nie byłam też chora, wiec nie widziałam problemu.
Zaczepiłyśmy się i pożegnałyśmy pod przychodnią, po czym poszłyśmy do domu, każda w swoją stronę.
Zanim uszłam sto metrów,miałam już dziwne uczucie, że mnie coś zamracza. No i kiedy doszłam do domu, czułam się już naprawdę kiepsko. Zjadłam szybko obiad i musiałam się położyć do łóżka. I normalnie mnie rozłożyło! Przez jakieś 3h myślałam, że zejdę na szczepionkę przeciw grypie. Byłam najzwyczajniej w świecie chora. Przez te 3h miałam grypę w wersji okrojonej z objawów.
Kiedy już odżyłam na tyle, że mogłam napisać SMSa, pożaliłam się Szwedce, że tak się źle czuję. A ona co? Zamiast mi współczuć, kazała mi wstawać i robić paprykę. Był to poniedziałek po tym łikendzie pod hasłem wekowania papryki i jedna porcja została mi do zrobienia właśnie na poniedziałek. Była to wersja z chili, więc napisałam Szwedce, że zrobię tą paprykę i jej dam słoik, żeby jej wyparzył ten cięty jęzor. :)
Wcale się tym nie przejęła. Odpisała, że wtedy ja się będę nudziła z nią, ale ludzie od niej z pracy mogą mi za to nawet podziękować.
A ja co zrobiłam?
Wstałam wieczorem, reaktywowałam się i zrobiłam tą paprykę do końca. Szwedce jednak jej nie dałam, dostała słoik normalnej niewypalającej języka. Nie ma to, jak odpowiednia motywacja.
Zanim mi to jednak przeszło, przez te 3 koszmarne godziny chorowania na szczepionkę przeciw grypie - zastanawiałam się, co mnie podkusiło aby się w ogóle szczepić!!?? Grypa na życzenie! Ale koniec końców chyba mi to na złe nie wyjdzie... Chociaż potem przez jakieś 3 dni nie czułam się do końca dobrze.

Nic ciekawego

W tym tygodniu moje plany popsuło przeziębienie. Całkiem mnie rozłożyło.
Najpierw miałam "postępujące zapalenie oskrzeli", ku uciesze Łukasza, który mnie wyśmiewał za każdym razem, kiedy o tym mówiłam. Diagnozę oczywiście postawiłam sobie sama, moje zapalenie oskrzeli objawiało się tym, że miałam ciągle kaszel i dusiło mnie, kiedy wciągałam powietrze. Leczyłam się też sama Bioparoxem - taki antybiotyk w sprayu, działa miejscowo, więc nie plądruje całego organizmu.
Zapalenia oskrzeli oczywiście nie miałam, to pewne. Zapewne była to jakaś infekcja na tchawicy czy krtani, nie pamiętam dokładnie czego, ale rok temu też to miałam. Nie pamiętam też, co na to wtedy dostałam, bo rok temu do lekarza poszłam, skoro już nie mogłam prawie oddychnąć bez kaszlenia. W tym roku uznałam, że do lekarza już iść nie muszę, przecież z tymi objawiami już raz byłam. Mogę więc wyleczyć się sama. Poza tym mam niechęć do chodzenia do lekarza. Bioparox miałam, więc psikałam go przez jakieś półtora miesiąca, aż mi się skończył. Niestety psikałam go rzadko, zazwyczaj raz - w porywach do dwóch razy na dzień.
Nie pogarszało mi się, ale też nie polepszało wcale. Ale nagle przestało mnie dusić, więc uznałam, że wyzdrowiałam. Na szczęście, bo bioparoxu już nie mam.
No to dla odmiany we wtorek poczułam się totalnie chora. I to nie na duszący kaszel, a na wszystko inne. W środę mi się pogorszyło i już miałam lekką temperaturę chyba, a to mi się często nie zdarza.
W czwartek cały dzień męczył mnie katar. Nie chcę nawet myśleć o tej symfonii, jaką wysłuchali wszyscy w pokoju w pracy. Cały dzień trąbienia i siąpania. Normalnie dramat. A pech chciał, ze nie miałam żadnej tabletki na katar, bo odkąd wyłączyli naszą zagrzybioną klimatyzację w budynku, mój katar się skończył i już nie potrzebowałam na niego żadnych specyfików. Po południu, kiedy wróciłam do domu, wzięłam cirrus i magicznie katar mi przeszedł w ciągu godziny. I na tym się zakończył. Słowo daję, że to chorowanie było jakieś dziwaczne, zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to nie jest grypa, którą przechodzę wyjątkowo lekko, bo przecież się zaszczepiłam w tym roku na grypę. Oczywiście calutkie czwartkowe popołudnie przespałam, podobnie, jak i większość środowego. Ale trochę się zregenerowałam i w pt poszłam już do pracy we w miarę normalnym stanie.
Za to ubrałam się, jak na wycieczkę na Syberię. Normalnie zaprzeczyłam sama sobie. Założyłam grubaśne rajstopy - chyba z 600 den! Nie żartuję, robią takie. Mama mi je kupiła rok temu na zimę, ale nie chodziłam w nich, bo uznałam, że to lekka przesada takie grubaśne rajstopiska, dodatku ocieplane czymś od spodu. Wczoraj jednak je założyłam, a na to wełnianą sukienkę, wełniany sweter do kolan (!) i jeszcze chustkę na szyję.
No ale co miałam robić, kiedy od 3 dni było mi non stop zimno?
W efekcie koło 14tej zrobiło mi się prawie gorąco. Nareszcie!
Łukasz się też przeziębił i to z 2 dni wcześniej niż ja. Kaszle, jak gruźlik i chrypi. Momentami to nawet zabawne, wczoraj moja siostra go podsumowała, że mniej więcej tak musiał brzmieć, kiedy mutację przechodził. Łukasz dzisiaj cały dzień się kuruje. Chyba mu się poprawia. Dużo czasu nie ma, bo jutro idzie do pracy, więc musi szybko zdrowieć.
Kamisio wczoraj zaproponowała, żebym nasmarowała Łukasza smalcem. Boże, place mnie bolą, kiedy to piszę, uszy mnie bolały, kiedy to słyszałam. Mam nadzieję, że Łukasz nie jest zwolennikiem takich chałupniczych metod leczenia, ja jestem przeciwnikiem (i to mało powiedziane) i nie zamierzam niczego takiego praktykować. Na całe szczęście - smalcu nawet nie mamy w domu, bo nie używamy w kuchni. W KUCHNI Kamisiu, tam jest jego miejsce! :)

Music Theme

Dzisiaj odkryłam nowy theme song. Tym razem coś polskiego.
Trochę nietypowo dla mnie, bo ja nie za bardzo jestem patriotką w dziedzinie muzyki, a jeszcze mniej jeśli chodzi o filmy. Ale od czasu do czasu i coś polskiego mi się spodoba.
Dzisiaj skakałam po muzycznych kanałach i czekałam kiedy Kamisio się wyszykuje do pracy i na jakieś eska TV trafiłam na nową piosenkę Yugopolis i Maleńczuka "Ostatnia nocka".
Super świetna. :)
Dzisiaj cały dzień za mną chodzi, a że jest taka... prosta i łatwo wpadająca w ucho, to nie trudno się ją nuci.
Teledysk mi się też podobał. Tylko nie do końca potrafię wykombinować, co to niby za rodzaj więzienia jest w nim pokazany, bo nijak mi to nie pasuje na żadne prawdziwe więzienie. Nie ma to jak się czegoś czepić. Więzienie, to każdy wie, jak wygląda. Na filmach pokazują je często, chociaż na filmach są te więzienia na zdecydowanie lepszym poziomie, niż w rzeczywistości. Są obskurne, okratowane, przeludnione i odstraszają z daleka. A tu na tym teledysku to jest taki nie wiadomo co. Wariatkowo? No nie wiem z jakiego więzienia można sobie tak po prostu wstać rano i wyjść. I jakiego więzienia pilnują młode pielęgniarki...
No ale mniejsza z tym, uznam, że to fikcja filmowa. Taka radosna twórczość własna reżysera.
No i jest to jedna z nielicznych piosenek, która nie mówi o tym, że uuu bejbe, tak cię kocham, uuu bejbe, dlaczego mnie zostawiłaś...
Podziwiam tych nielicznych twórców, którzy potrafią napisać tekst piosenki oderwany od miłości, a nie zdarza się to często. No to teraz, dla odmiany, mamy coś o wychodzeniu z więzienia. :)



czwartek, 3 listopada 2011

Sterowniki? po co komu...

Nie tak dawno temu siadłam przed komputerem i po raz kolejny doszłam do wniosku, że strasznie wolno chodzi ostatnio. Pomyślałam więc odkrywczo, że na pewno trzeba mu pomóc i coś mu poczyścić, albo zdefragmentować. Wiadomo, defragmentacja trochę trwa, więc znacznie szybsze jest czyszczenie. Od jednego pomysłu do drugiego zaczęłam robić na kompie generalne porządki.
Wyczyściłam pamięć podręczną, ale niewiele to dało, bo w sumie czyszczę ją regularnie i niewiele tam było do usunięcia.
Zabrałam się więc za odinstalowywanie jakiś zbędnych programów, bo przecież po co mi to?
Odpaliłam listę programów i leciałam po nazwach. Wywaliłam kilka różnych, po czym natrafiłam na coś nazwanego "motorola-coś-tam-coś-tam". Pomyślałam, że to na pewno jakiś sterownik od mojego starego telefonu komórkowego - właśnie motoroli, która była pod wieloma względami okropna. I której kariera dobiegła końca na całe szczęście, zastąpił ją wypasiony htc.
Niewiele myśląc usunęłam więc sterownik o nazwie "motorola-coś-tam-coś-tam".
W tle moich porządków, leciał na komputerze jakiś film. I nagle coś pobrzdąkało w tym filmie i został sam obraz! Film stracił głos!
No wyobraźcie sobie moje zdumienie!
Od razu domyśliłam się, że usunęłam sobie o jeden sterownik za dużo i że zapewne był to sterownik od karty dźwiękowej. No to miałam.
Sama nie wiem, czy lepiej już kiedy myślę i wymyślam takie głupawe akcje typu: czyszczenie komputera, czy lepiej kiedy nie myślę, tylko robię takie głupawe akcje typu: usuwanie sterownika, bo mi się nie podoba nazwa.
Co ja się oszukałam na necie odpowiedniego sterownika, to już tylko ja wiem. I Łukasz, który w tym samym pokoju wtedy oglądał TV (z głosem, bo z TV nie umiem na szczęście nic usunąć). Śmiać mi się chciało strasznie, bo sama sobie tak dobrze zrobiłam.
Nie po raz pierwszy z resztą.
Kamisio mi przypomniała, że kiedyś z naszego komputera rodzinnego też coś usunęłam, jakieś pliki systemowe (sic!) i potem komp się zwyczajnie nie włączał. Trzeba mu było stawiać system od nowa. Zapomniałam już o tym. Zupełnie, nawet mi się nie przypomniało. Może, jakbym pamiętała, to bym więcej się za czyszczenie plików i programów nie brała. Wiadomo, że pamięć jest podstawą rozwoju i ewolucji... Nie będę więc mówić wprost, o czym to świadczy. :)
Szukałam więc tego nieszczęsnego sterownika do karty dźwiękowej całe wieki. Zmarnowałam chyba z godzinę na to. Poinstalowałam całą rzeszę jakiś durnych driver-testerów i innych driver-checków, które bardzo inteligentnie skanowały komputer, mówiły mi, że brakuje mi sterownika do karty dźwiękowej, po czym chciały mnie namówić na kupienie tego sterownika. Za pieniądze. No dobra, ale ja już za niego raz zapłaciłam, kiedy kupiłam laptopa. Mam na pewno na płytce recovery kopię wszystkiego, co potrzebne mi do tego, aby lapek działał sprawnie, ale kto chce przeinstalowywać sobie cały system tylko dlatego, że brakuje jednego drivera? Potem ma się goły system operacyjny i całe wieki trwa, zanim się poinsatluje wszystkie programy.
W końcu wpadłam na pomysł, że Windows, jak by badziewny nie był, ma takie magiczne narzędzie typu Windows update, więc nic, tylko sobie ściągnie ten sterownik sam!
Uruchomiłam windows update i faktycznie! Powiedział mi, że brakuje mi sterownika do karty dźwiękowej (też mi odkrycie! Tego wieczora często to mi mówiły rożne programy) i zaproponował update. Skorzystałam z tej opcji, co trwało dosłownie z pół godziny albo dłużej, ale koniec końców sterownik się znalazł i na laptopie wrócił dźwięk.
Coś jednak nie działa do końca dobrze, bo teraz ten dźwięk mi pyka, kiedy np. coś się włącza. Słychać takie głośne trzeszczenie "pyk, pyk" i już potem wszystko działa dobrze. No cóż, może kiedyś pokuszę się o reinstalację Visty. Na razie nie chce mi się o tym myśleć nawet. W sumie... nie przeszkadza mi to pykanie tak bardzo... Grunt, że mam dźwięk z powrotem, bo era niemego kina skończyła się w okolicach lat 20-tych ubiegłego wieku! :)
Nadal jednak nie mogę się nadziwić, kto nazywa "motorola-bla-bla" sterownik do karty dźwiękowej w Asusie!!??

Ozzy morderca kurczaków

Justi dała mi do przeczytania biografię Ozzy’ego Osbourna. Dała mi ją z tekstem „Nie wiem czy dla ciebie nie będzie miejscami za mocna, ale spróbuj…”
O Ozzym nie wiedziałam kompletnie nic, dopóki nie przeczytałam tej książki. Na dobrą sprawę nie kojarzyłam nawet jednej piosenki Black Sabbath, chociaż w trakcie lektury dowiedziałam się, że Paranoid jest ich, więc coś jednak znam.
Za to teraz, po przeczytaniu biografii, wiem o Ozzym aż za dużo. Chyba trochę jestem w szoku. Nie wiem tylko od czego bardziej. Ale po kolei.
Po pierwsze książka jest napisana takim językiem, że jakby go ocenzurować, to połowę tekstu by wyleciało, bo to same ozdobniki z łaciny podwórkowej. Dziwi mnie, że ktoś to w ogóle wydał. Co prawda nie przeszkadza mi takie przeklinanie, chociaż nigdy nie czytałam tekstu, w którym było by tyle wszelkiego rodzaju przekleństw i tak potoczny język. W sumie ten język pasował do treści, więc zamiast całego szeregu czasowników były „jeby”i „pierdolniki” odmienione na różne sposoby. A „kurwa” występowało w roli przecinka.
Może ja po swojej resocjalizacji zrobiłam się niewrażliwa na takie ozdobniki. Podobnie, jak i na pewne historie, które on opisywał. Nie wiem, nie raziło mnie to za bardzo, bo trochę się takich kwiatków naoglądałam na studiach. Ale jednak mnie trochę dziwiły. Chyba najbardziej dlatego, że facet pił i ćpał na potęgę przez jakieś 40 lat swojego życia. Miewał blackouty i inne zaniki świadomości i budził się w dziwnych okolicznościach, miewał durne pomysły, które jakimś cudem go nie zabiły. I pomimo tego dożył w zdrowiu do sześćdziesiątki, zarobił majątek, stał się legendą i dalej żyje sobie wygodnie w ogromnej posiadłości w Anglii.
I pomimo, że efekt końcowy jest bardzo fajny, to kto by chciał przeżyć 40 lat w totalnym zamroczeniu, łykając prochy garściami, wciągając ścieżki koki, wypalając sobie mózg tonami skrętów i zalewając to litrami alkoholu. A on się dziwił, że chodził zamulony i apatyczny.
Jak powstała ta książka, to jest dla mnie zagadką. Facet ma mózg przeżarty przez używki, miał wypadek na kładzie i ma problemy z pamięcią (tą doraźną co prawda, ale jednak ma). Nie pamięta chyba 1/3 swojego życia, bo chodził nawalony do nieprzytomności, a mimo tego napisał książkę, w której chronologicznie opisał różne sytuacje i która jest spójna i logiczna. Niewiarygodne. I niewykonalne, jeśli chodzi o moje zdanie. Musiał mieć ghost writera i musiał mu ktoś to wszystko nie dość, że napisać, to jeszcze poukładać. I pewnie ten ktoś musiał zrobić niezłe wykopaliska, aby dociec gdzie i kiedy Ozzy pracował, co kiedy robił itp., bo nie wierzę, że w cudowny sposób Ozzy sobie sam to przypomniał.
Książkę czytało mi się całkiem dobrze dopóki mądra pierwsza żona Ozzego nie postanowiła go resocjalizować za pomocą hodowli kurczaków. Kupiła mu kilkanaście kurek i kazała je karmić. I przypominała mu o tym stale. A jego to wkurzało (i to jest ocenzurowana wersja tego, jak na niego działało przypominanie o nakarmieniu kurczaków). Kiedy ich nie karmił, z nadzieją, że zdechną, albo strzelał przy nich ze swojej fuzji,z nadzieją, że dostaną ataku serca i zdechną - to już mi się nie podobało. Ale dopiero w momencie, kiedy wpadł w amoku do kurnika i powystrzelał wszystkie kury, uznałam, że jest skończonym debilem, któremu mózg zeżarł biały proszek w różnej postaci.
Mimo tego ubawiłam się z tych opowieści, bo książka jest fajnie napisana. Komentarze są na miarę olewającego rockmana. Najbardziej mi się podobała opowieść o tym, jak eksperymentował z pigułką gwałtu, którą dał mu niemiecki lekarz, jako środek wspomagający sen. Dziwny ten lekarz, chyba nie miał najrówniej pod sufitem, ale ok. Otóż Ozzy zażył dwie i poległ na łóżku w motelu oglądając TV. Nie wierzył w ich działanie, wiec czuł się rozczarowany. Aż w pewnej chwili pigułka zaczęła działać i go sparaliżowało, chociaż świadomość mu pozostała. I w tym momencie Ozzy sturlał się z łóżka, walnął głową w stolik i utknął między łóżkiem a ścianą na jakieś 5h. I tu uznałam, że los się zemścił za biedne kurczaki i dobrze mu tak! Śmiałam się z tego na głos, bardzo długo. Oczywiście Ozzy nie poleca rhypnolu po tym wydarzeniu. Ale co jest najciekawsze – jakby nie sturlał się po tych pigułkach za łóżko i nie miał takich przykrych przejść, to pewnie uznałby, że rohypnol jest fajny i jest po nim dobra zabawa, więc wtedy by go polecał.
To jest taka książka… w zasadzie to sama nie wiem, co o niej myślę.
Niby uzależnienia są chorobą, ale jakoś nie mam za wiele sympatii do tego typu recydywistów. Znam kilku pijaków z Lublina, obserwowałam ich pijaństwo przez całe dzieciństwo i jakoś nie uważam, żeby należał się medal komuś, kto pił przez dziesięciolecia, po czym nagle przestał. I co? Jest z siebie dumny. A dzieci i żona przeszły piekło, którego nikt im nie cofnie. A taki pijaczyna po tym, jak przestanie pić, jest taki dumny z siebie, że nic tylko chciałby dostać medal. Więc ubawiłam się czytając tą książkę i pośmiałam, owszem, ale nie mam o Ozzym dobrego zdania, bo jak by nie patrzeć po 40-tu latach używania sobie to już nie zasługuje na uznanie. I to dobrze dla niego, że się w końcu nawrócił i przestał pić i ćpać. Ale o jakieś trzydzieści kilka lat za późno to zrobił. Bo o ile młodość usprawiedliwia takie durnoty i słabości, bo jest to czas na wyszumienie się, o tyle w okolicach trzydziestki, kiedy miał rodzinę i dzieci, to zamiast latać w amoku z fuzją i strzelać do wszystkiego, co się rusza, mógł trochę przyhamować, aby pozwolić ludziom pożyć w spokoju.
No nie wiem, przeczytajcie sami, lektura w sumie ciekawa. Na zasadzie „Dobrze, że to nie mój ojciec albo mąż” – taka ciekawa. Niestety niektórzy czytając to pomyślą sobie „zupełnie jak mój ojciec albo mąż”… No właśnie.

Jak teleportować wykłądzinę na 4 piętro

Justi wymyśliła sobie remont w swoim mieszkaniu. Taki mały remoncik, trochę dla odświeżenia. Najpierw zamówiła sobie nowe wykładziny, a potem zapowiedziała wielkie malowanie ścian i sufitów.
Wykładzinę wybierała długo, co w sumie nie jest niczym dziwnym, jeśli zrobi się rundkę po sklepach, które ją sprzedają. We wszystkich jest praktycznie to samo, wybór jest średniawy (czytaj: kiepskawy), a na dodatek 95% wykładzin ma szerokość 5m, co dla Justi było o ponad metr za dużo. A za ten metr się przecież płaci. Kupując więc wykładziny 5,5 mb, płaci się za 5,5 m wykładziny zupełnie zbędnej, z którą nie ma co robić. Durny to interes, niestety tak to wygląda.
Do pokoju wykładzinę zamówiła sobie bez większego problemu w Leroy Merlin, do jadalni z resztą też, ale zaraz po zamówieniu zadzwonili do niej ze sklepu z informacją, że jednak ta wykładzina do jadalni jest wyłącznie w szerokości 5m. I co w związku z tym Justi chce robić – czy płacić za kilka metrów extra czy rezygnuje z jej zakupu. No i pojawił się problem: jaki jest wybór innych wykładzin 4-ro metrowych, które można by położyć w jadalni zamiast tej super szerokiej.
Do sklepów z wykładziną zawędrowałam z Justi nawet ja, któregoś deszczowego popołudnia po pracy. Ręce opadały, kiedy przyszło do oglądania tego, co o ferują sklepy, wyboru nie było praktycznie żadnego. Justi nawet miała elastyczne podejście co do koloru tej wykładziny, ale nawet to nie pomagało. Albo były badziewne desenie, albo badziewne jakości. Z resztą 4-ro metrowych wykładzin jest naprawdę jakieś konieczne minimum na rynku i absolutnie nie ma z czym szaleć.
Koniec końców Justi wybrała coś w tym nieszczęsnym Leroy Merlin. Obie wykładziny miały przyjechać pewnego pięknego poniedziałku pod koniec października, między 18-tą a 20-tą.
Nie wiem, co Justi strzeliło do głowy, ale wymyśliła sobie, że wniesiemy te obie wykładziny we trzy z Kasią. No i nas tak umówiła na ów poniedziałek, z odpowiednim wyprzedzeniem, w międzyczasie wpadłyśmy na pomysł, że do tego wnoszenia na pewno potrzebujemy winko, a Justi obiecała, że w nagrodę zrobi nam na obiad pyszne spaghetti.
Wszystko szło super świetnie do momentu, kiedy ta wykładzina przyjechała. Zwalczyłyśmy wszystkie przeciwności – Kasia musiała dłużej zostać w pracy tego dnia, ja musiałam wcześniej coś załatwić, pan kierowca z LM chciał przywieźć wykładzinę wcześniej, ale Justi mu to wyperswadowała, jako że nie miała tragarzy. Koło 18tej obie z Kasią zeszłyśmy się u Justi, każda przyniosła jakieś łakocie, miałyśmy też wino (które Justi przezornie chłodziła do czasu, kiedy już wykładzina wejdzie na górę), zjadłyśmy super spaghetti i o 19-tej już czekałyśmy na dostawę. Ja przez te załatwienia ubrałam się w ogóle super-adekwatnie na tą okazję, miałam buty na obcasie, spódnicę i rajstopy. I kurtkę w kolorze brudnego różu, która nie mogła się ubrudzić, bo potrzebowałam jej następnego dnia bladym świtem.
Justi po obiedzie nie mogła usiedzieć przy stole i gapiła się w okno - przez Kasię na wylot, bo akurat Kasia siedziała naprzeciwko. W końcu kierowca się zmiłował i przyjechał. No i się zaczęło!
Poszłyśmy odebrać wykładzinę. Facet wyrzucił z auta najpierw tą mniejszą wykładzinę do jadalni i wyglądała całkiem przyzwoicie, jak na siły trzech rachitycznych kobiet. Zanim Justi odebrała zamówienie, my z Kasią wzięłyśmy wykładzinę pod pachy i poszłyśmy z nią na górę. W połowie drogi wykładzina okazała się nadzwyczaj ciężka. Jakoś jednak ją dotachałyśmy na to drugie piętro, wrzuciłyśmy na korytarz tuż za drzwiami i poszłyśmy po drugą. Wykładzina była zafoliowana tak masakrycznie brudną folią, że chyba musiała być z jakiegoś odzysku, bo aż trudno uwierzyć, że sklep zapakował ją w coś tak okurzonego! Przezornie zdjęłam kurtkę i podkradłam Justi polar. Był w prawie takim samym kolorze, jak kurtka, więc łudziłam się, że może Justi się nie zorientuje, że szargam jej polar, ale niestety zobaczyła to kiedy tylko wyszłam z bloku.
Kiedy facet wyrzucił z samochodu drugą wykładzinę, przestało się nam to podobać! Bela była monstrualna. Miała 4m długości, a zwinięte było 5,5 m. Ciężkie to było pioruńsko i nijak nieporęczne. Próbowałam wmówić facetowi, że my już jej nie chcemy, niech sobie ją zabiera z powrotem, ale ani on nie było do tego chętny, ani Justi nie chciała jej oddać. Koleś powiedział, że jeśli nam coś nie odpowiada, to musimy ją zareklamować, on miał tylko dostarczyć, więc nawet nie może jej wziąć z powrotem. No to amba, musimy ją jakoś wtaszczyć na górę.
Na parter weszła gładko, po czym okazało się, że nie ma żadnego sposobu, aby skręcić z tą belą na schodach i wejść na kolejną kondygnację schodów. Stałyśmy nad tą wykładziną i zastanawiałyśmy się, jak ją teleportować na drugie piętro.
Napatoczyła się sąsiadka z góry, która zaoferowała, że zawoła męża do pomocy. Ale miała to być pomoc wyłącznie w zakresie koncepcyjnym, bo dźwigać nie może. Sąsiad przyszedł po długiej chwili. W międzyczasie już zdążyłam wymyślić, że musimy wyjąć ze środka tekturową tubę, na którą wykładzina jest nawinięta, to wtedy będziemy mogły ją zgiąć i jakoś nią skręcić na schodach. Sąsiad postał chwilę nad nami (dosłownie nad nami, bo o kilka schodków wyżej) pokiwał głową, robiąc mądrą minę, po czym przytaknął, że trzeba tubę wyjąć i zwiał jeszcze szybciej, niż się pojawił.
Wytaszczyłyśmy więc wykładzinę przed blok, na szczęście nie padało tego dnia. Rozwinęłyśmy, wyjęłyśmy tubę i zwinęłyśmy z powrotem. Przy okazji trzeba było obierać wykładzinę z suchych liści, które się do niej przyczepiały – jesień w końcu.
Jakim cudem my tą wykładzinę w końcu teleportowałyśmy na to drugie piętro, to do tej pory jest dla mnie niewyjaśniona zagadka na miarę agentów Muldera i Scully z Archiwum X. JAKOŚ tego dokonałyśmy. Chyba wyłącznie siłą woli i umysłu, bo ręce nam zemdlały już po pierwszym piętrze. Sposób targania jej na górę bez tuby usztywniającej okazał się skuteczny, aczkolwiek pomimo mojej nadziei – wcale się lżejsza nie zrobiła.
Kasia z jakiegoś powodu bardzo żałowała tej tuby, chyba dlatego, że wydawała ona fajne dźwięki, trochę podobne do tych instrumentów plemiennych na których grają Aborygeni Australijscy. Justi nawet chciała tą tubę jakoś zataszczyć do mieszkania. Wpadła na pomysł podania mi jej przez balkon z dołu, niestety jednak tuba nie dostawała do jej balkonu, więc powędrowała na śmietnik. Ku rozpaczy Kasi.
Po wniesieniu wykładziny Kasia straciła prawie władzę w rękach, po czym dostała jakiegoś nie-delirium tremes i ledwo mogła podnieść kubek do ust. Justi musiała się przebrać, tak się zgrzała. Ja popadłam w jakąś katatonię i przez dłuższą chwilę siedziałam nic nie mówiąc i tylko trawiąc ten nasz wyczyn.
Ten wieczór był długi. I bardzo wesoły. Justi otworzyła jakieś potwornie niedobre wino z Lidla, które dobrze brało, pomimo swojego okropnego smaku i obaliłyśmy prawie całą butelkę we dwie. Kasia zmotoryzowana tego dnia (nie wiadomo po co) jakoś zniosła na trzeźwo nasze opowieści dziwnej treści i nie narzekała. Chyba skupiła się na uruchamianiu z powrotem swoich rąk.
Wróciłam do domu koło 23-ciej, zneutralizowana kilkoma lampkami wina i mocno odstresowana. Wnoszenie wykładziny okazuje się całkiem fajnym sportem grupowym. :)