wtorek, 16 marca 2010

Faza owocowa

Teraz jest faza owocowa. Trwa ona już jakiś czas i mam wrażenie, że ochota na owoce pojawia się jako swoisty protest przeciwko nieurodzajnej porze roku.
Miewam więc nalot na owoce i pochłaniam je codziennie.
Prym wiodą kiwi.
Wczoraj z sentymentu obejrzałam sobie film „The fabulous Baker Boys” z braćmi Bridges i Michelle Pffeifer. Bardzo lubię ten film. Od dawna. Mniej więcej od wtedy, kiedy był jeszcze na tyle aktualny, aby kostiumy nie biły po oczach tą porażającą modą a lat 80-tych. W filmie najlepsza jest muzyka. Soft jazz. Moja ulubiona. Pffeifer śpiewa tam klasyczne jazzowe piosenki do delikatnego akompaniamentu Bridgesów na fortepianie. Fabuła jest prosta, ale ma w sobie sens, dialogi są nadal zabawne. Jeff Bridges ze swoją przystojną nonszalancją gra małomównego luzaka, a jego brat Beau łysiejącego control-freaka.
W jednej scenie meldują się w hotelu wysokiej klasy i Pffeifer znajduje w koszu z owocami kiwi. Idzie z nim do pokoju Bridgesów i pyta „co to jest?” „Kiwi” – słyszy w odpowiedzi. Rzuca krytyczne spojrzenie na owoc i mówi do Beau Bridgesa : Jezu, Frank, ma więcej włosów niż ty!"
Na tym mniej więcej polega kiwi. :)
Poza tym mają one tendencję do szczypania w język i jeśli się zje więcej niż trzy na raz, a są niespecjalnie dojrzałe (u nas są w zasadzie tylko mniej lub bardziej niedojrzałe) to język drętwieje i chodzą po nim wirtualne mrówki.
Ale kiwi uwielbiam. Wolę jednak, kiedy już poleżą i zmiękną. Łudzę się, że w ten sposób trochę dojrzewają, ale może tylko starzeją się tak, że da się zjeść trzy na raz bez mrówek na języku.
Poza tym pochłaniamy pomarańcze. Mandarynki w tym roku są jakieś nieładne, więc pomarańcze wygrywają. Łukasz Nielubi obierania pomarańczy, mi to nie przeszkadza. Przynajmniej pomarańcze nie szczypią w język.
Ale jeśli się ich zje dużo, to potem chlupią w brzuchu. :)
A wczoraj dorwaliśmy pomelo. Dziwaczny niby grejpfrut. Takiej nie wiadomo co. Skórę ten olbrzym miał grubaśną i ciężko było go obrać. A w smaku był cokolwiek papierowy. Taki nie szczypiący i mało aromatyczny grejpfrut. Nie smakował nam za bardzo. Dzisiaj Kama mi powiedziała, że pewnie był stary, bo wtedy wysychają i mają twardą skórę i tracą smak. Nie wiem czy damy jeszcze szanse pomelo, bo ten nas trochę zniechęcił swoją sianowatością. Ale może kiedyś się skusimy. Kiedyś, kiedy już zapomnimy, jak on smakował. Może wtedy trafi się świeższy i bardziej aromatyczny. I nie będziemy się czuli, jak koń żujący siano. :)
Za to gruszki są pyszne i soczyste! Jabłek niecierpię, ale gruszki bardzo lubię, a teraz pojawiają się w sklepach takie pyszne!
Z gruszką to była zabawna sytuacja na imieninach Taty tydzień temu. Zrobiłam tarta letki w cieście francuskim i jako nadzienie dałam między innymi kawałki obranej gruszki. Jola – znajoma rodziców – wynalazła w tartaletce gruszkę i wystawiła ją nabitą na widelec, z pytaniem: co to jest?
Spojrzałam na białe nie-wiadomo-co i nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Coś. Ale co? Zapomniałam o tych gruszkach na amen! Andrzej rzucił, że to chyba ogórek. Ale ogórka nie było wśród składników nadzienia. „Cebula?” zapytałam zupełnie zdezorientowana. Jola przyjrzała się temu czemuś i stwierdziła, że nie cebula. Odłożyła to na bok talerza, aby skosztować osobno. Na ratunek przyszła Mama, która pamiętała, że są w nadzieniu gruszki. Ale przez moment sytuacja była co najmniej niezręczna, bo zupełnie zapomniałam, co wepchałam do tartaletek i wyszło na to, że wrzuciłam do nich byle co, co tylko wpadło mi pod rękę i co potem nie dawało się odszyfrować. :)

Brak komentarzy: