wtorek, 16 marca 2010

Spokojny łikend

Łikend minął bez większych atrakcji. Po ostatnich dosyć zajętych łikendach, miałam ochotę na takie jeden spokojny, powolny. Leniwy nie był, bo miałam powera do prac domowych i wykorzystałam to zacięcie maksymalnie.
Czasami nachodzi mnie takie „lenistwo domowe”, że nie chce mi się zrobić w domu kompletnie nic. A potem, kiedy odetchnę trochę od tego syzyfowego sprzątania i gotowania (bo to ciągle od nowa i od nowa) – znów mi się zachciewa spożytkować siły na te doraźne efekty.
No i mam nadal Harry Pottera w postaci audiobooka na pocieszenie przy sprzątaniu i gotowaniu. Zdecydowanie to jest umilacz czasu. Już słucham 6-tej książki. Jeszcze ta i ostatnia przede mną… Już mi szkoda, że się kiedyś skończy. Na szczęście ostatnie trzy książki są grube. A więc jeszcze dużo do odsłuchania.
Amelkę odstawiliśmy w piątek – Adaś zjechał na łikend z Łodzi, więc chciał spędzić trochę czasu z córką. W Piątek odespałam więc moje chroniczne braki snu i w sobotę obudziłam się pełna wigoru.
I co? Zachciało mi się prać.
Z praniem u nas zawsze jest cała akcja, bo aby mieć co włożyć do pralki, to najpierw trzeba tego nazbierać. A więc przez mniej więcej 2 tygodnie zbieramy nasze ubrania, brudzimy i wrzucamy do kosza na bieliznę, abym mogła sobie poprać.
W sobotę w koszu było mało rzeczy, ale co tam! Wpadłam na pomysł, że na pewno Łukasza koszule wymagają odświeżenia. Przejrzałam mu szafę i korzystając z tego, że go nie ma, wybrałam sobie z niej co mi się podobało. Miałam więc trzy różne partie prania, samo delikatne i składające się głównie z koszul. Zanim Łukasz wrócił z pracy na suszarce wisiało już chyba z osiem jego ukochanych, ślicznych koszul, a w pralce wirowały kolejne.
No cóż, prane im na szczęście nie zaszkodziło, więc moja akcja się udała.
Poza tym urządziłam akcję przesadzania mojej plantacji fiołków i wysiewania kwiatków na rozsadzenie do skrzynek balkonowych. Posiałam tez po raz kolejny trochę ziół do doniczki i również po raz kolejny dosiałam sobie bazylii. Póki co bazylia rośnie i zapowiada się na to, że uda mi się wyhodować kilka roślinek.
W niedzielę natomiast uskuteczniałam moje talenty kulinarne. Z różnym skutkiem, ale za to z dużym zapałem.
Byłam dobrą żoną i na obiad upiekłam mężowi kawałek mięsa. Łukasz bardzo lubi pieczone mięso. Ja nie bardzo, chociaż jest smaczne i na ogół się nam udaje. Tym razem wyszło bardzo dobre. W niedzielę więc Łukasz wrócił z pracy i czekało na niego aromatyczne mięsko z marchewką i cebulką. A na deser ciasteczka z ciasta francuskiego z czekoladą. Ciasteczka robiłam po raz pierwszy i trochę mi się czekolada przypaliła, ale były tak pyszne, że zjedliśmy je wszystkie w jedno popołudnie. Przynajmniej nie kazałam ich zjeść innym ludziom.
W pracy mamy taką koleżankę, która swoje nieudane wypieki przynosi do zjedzenia innym. Stawia w jadalni z karteczką w stylu „ciasto z zakalcem, proszę się częstować”. Wczoraj właśnie przyniosła takiego gniota z widocznym zakalcem, postawiła taka kartkę na pojemniku z ciastem i – pewnie dumna ze swojego hojnego serca – czekała, kiedy gniot zostanie pożarty przez niewybrednych współpracowników. Miałam ochotę dopisać na tej kartce „gratuluję talentu kulinarnego”, ale się powstrzymałam. Ciasto zostało zjedzone. No ale nie od dziś wiadomo, że w pracy znika dokumentnie wszystko, co tylko zostawi się na pastwę losu i innych ludzi. Rynek zbytu dla każdego kulawego kucharza. :)

Brak komentarzy: