środa, 11 lutego 2009

Creepy Valentine's Day story

Dawno, dawno temu, w czasach poszukiwania mojej drugiej połówki, poznałam pewnego chłopaka. Byłyśmy z koleżankami w piątkowy wieczór w knajpce, było wesoło, przedstawili go nam znajomi, a chłopak się mnie uczepił i usilnie chciał ze mną gadać. Miał jakieś imię na R – jedno z tych, których nigdy nie mogę zapamiętać, ubrany był w niebieską jeansową koszulę i ta koszula stała się jego znakiem charakterystycznym. Była wtedy ze mną kuzynka, Agnieszka, która również go poznała i również nie zapamiętała jego imienia. Chłopak dostał ksywkę Ten-W-Niebieskiej-Koszuli i tak go odtąd określałyśmy.
Chłopak najpierw utrzymywał, że przyjechał do Lublina tylko na kilka dni, w jakimś interesie, współpracuje z naszym kolegą i chciałby zobaczyć Lublin. Zapytał, czy może chciałabym go oprowadzić w niedzielę po mieście i pokazać coś wartego zobaczenia. Niespecjalnie miałam na to ochotę, ale powiedziałam, że zobaczymy. W miarę upływu wieczoru chłopak nabrał widocznie ochoty na rozwijanie znajomości i wychodząc zapytał czy możemy zamienić słówko. Wyszliśmy przed knajpę pod czujnym okiem ochroniarza, który był miły i dbał o gości klubu, a zwłaszcza o płeć piękną, po czym Ten-W-Niebieskiej-Koszuli zapytał przewrotnie, co bym powiedziała, gdyby on nie mieszkał w innym mieście. Na początku nie zrozumiałam o co mu chodzi, po czym przyznał się, że tak naprawdę to on jest z Lublina, ale chciał zagaić rozmowę i umówić się ze mną (podstępem) i tak niefortunnie mnie oszukał. Ręce mi opadły! Co za idiota TAK zaczyna znajomość? Widocznie początkowo nie planował jej rozwijać. Powiedziałam, żeby dał sobie spokój, bo po takim wstępie, to już się skreślił na samym starcie. Chłopak usilnie nalegał, żeby mu dać szansę się znobilitować i że może jednak umówimy się na tą niedzielę. Nasz wspólny znajomy utrzymywał, że to zupełnie dobry chłopak, może nieporadny, jeśli chodzi o umawianie się z dziewczynami, ale w gruncie rzeczy porządny. W zasadzie to nie miałam wielkich planów na niedzielę, więc się zgodziłam spotkać z nim, chociaż zrażona do niego już byłam.
W niedzielę pojechałam na spotkanie do Szerokiej 28 i w drodze myślałam tylko o tym, że kompletnie nie pamiętam twarzy tego chłopaka, więc nie wiem, jak go poznam! Nie to, żebym była pijana tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy – mam po prostu taką przypadłość, że nie pamiętam większości twarzy nowo poznanych ludzi. Dopiero kiedy się dokładnie przypatrzę - uczę się twarzy człowieka niejako na pamięć, dzięki czemu potem mam szansę na rozpoznanie kogoś. W przeciwnym wypadku nie ma co liczyć na to, że jeśli widziałam kogoś aż w życiu, poznam go potem przy kolejnym spotkaniu, albo nawet że poznam go na zdjęciu. Marne szanse. Mam z resztą wrażenie, że wiele osób niejednokrotnie poczuło się dotkniętych z tego powodu, zapewne myśleli, że ich ignoruję, zadzieram nosa, albo lekceważę, ale prawda jest taka, że ja po prostu nie poznaję! Przy drugim spotkaniu można mi się równie dobrze przedstawić jeszcze raz - nie zorientuję się. Wynika z tego jeszcze jedna głupia sytuacja, bo kiedy kogoś poznaję, to przy pierwszym spotkaniu mam nieodpartą potrzebę patrzenia się człowiekowi na twarz - analizowania jej, przypatrywania się, przez co generalnie gapię się na osobę jak sroka w gnat i nie jestem wręcz w stanie odwrócić wzorku. Nauczyłam się to trochę kontrolować, ale to jest zupełnie podświadomy odruch.
Szłam więc wtedy z myślą, że jak nie poznam Tego-W-Niebieskiej-Koszuli, to w sumie nic strasznego się nie stanie, po prostu wrócę do domu. Ludzie jednak mają znacznie większą zdolność do kojarzenia twarzy i chłopak poznał mnie i sam do mnie podszedł, złapał mnie jeszcze w drodze do Szerokiej 28 - i to rozpoznał mnie idąc za mną z tyłu. No trudno.
Spotkanie było zupełnie sympatyczne. Gdyby nie fakt, że patrząc na chłopaka widziałam oczyma wyobraźni wielki czerwony napis ostrzegający : „Kłamca!”, to może rozważyłabym tą znajomość na poważnie. Jednak przekreślił on swoje szanse tą głupią zagrywka, kiedy się poznaliśmy i tak mu zostało. Zdecydowanie nie zamierzałam spotykać się z kolesiem więcej, ale ponieważ nie chciałam mówić mu tego prosto w twarz umówiliśmy się na drugie spotkanie w środę.


Miałam szczery zamiar olać spotkanie i zwyczajnie na nie nie pójść. W środę niefortunnie wypadały Walentynki. Tego dnia też były warsztaty dziennikarskie, na które poszliśmy z bratem i kuzynką – Agnieszką. Po zakończeniu warsztatów oboje zaczęli mnie przekonywać, że to nie ładnie wystawić tak kolesia w walentynki i powinnam pojechać na spotkanie, a potem się z nim nie umawiać więcej. Tak mnie namawiali, że w końcu stwierdziłam, że dobrze - pójdę, ale tylko, jeśli oni pójdą ze mną. Głupio było tak po prostu zabrać brata i kuzynkę na randkę, więc ustaliliśmy, że będą udawać parę zakochanych – wersja, że niby brat jest z dziewczyną, przypadkiem się spotkaliśmy, niby taka podwójna randka.
Byliśmy umówieni z Tym-W-Niebieskiej-Koszuli pod Bramą Krakowską – a to jest bodajże najgłupsze miejsce na umówienie się na spotkanie. Zawsze stoi tam pełno tych wszystkich zakochanych, wyczekujących na swoich ukochanych oraz mnóstwo innych ludzi i generalnie miejsce jest zatłoczone i zniechęcające. Ogólnie zawsze byłam przeciwniczką wyczekiwania na druga osobę na zewnątrz, staram się umawiać już w jakiejś knajpie, choćby po to, aby nie sterczeć na zimnie, w lutym zwłaszcza. To był chyba jedyny raz, kiedy umówiłam się z chłopakiem pod Bramą Krakowską i świadczyło to tylko o jego bladym pojęciu o randkowaniu.
W dodatku – po raz kolejny - nie pamiętałam jak koleś wygląda, uznałam, że nie rozpoznam go, zwłaszcza w tym tłumie chłopaków przewijających się pod Bramą. Za to kuzynka pamiętała go świetnie i obiecała, że mnie uprzedzi, kiedy tylko go wypatrzy.
W międzyczasie pod tą Bramę Krakowską podeszła do nas cała grupa koleżanek mojego brata, który jest bardzo popularną osobą i zna chyba z 3/4 Lublina. Zawsze i wszędzie można liczyć na to, że spotka kogoś znajomego, a na nieszczęście Tego-W-Niebieskiej-Koszuli – Adaś spotkał tego dnia całe stado znajomych zmierzających na Walentynkowy wieczór. Stało nas tam z 11 osób w grupie i chłopak, kiedy się zjawił wyglądał na trochę zbitego z tropu. Agnieszka syknęła tylko „O tam idzie! I ma kwiatki!!” po czym zobaczyłam go, jak zmierza do nas z bukietem róż. No pięknie ! Gorzej być nie mogło, ja za tym świętem zakochanych nie przepadam (mówiąc oględnie) i zdecydowanie nie świętuję tego dnia, a on przyszedł z KWIATKAMI!?! Co za obciach, nie dość, że Brama Krakowska, walentynki, to jeszcze róże mi kupił!
Owszem, postarał się, trzeba mu oddać sprawiedliwość, ale wcale mi się to nie podobało. Tym bardziej, że głupio było mi dostać kwiatki od kogoś, do kogo zupełnie nie miałam serca.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli trochę się zdziwił ile nas stoi, odetchnął jednak, kiedy się dowiedział, że nie wszyscy idziemy na spotkanie, no ale musiał przełknąć, kiedy oświadczyłam, że brat i Aga idą z nami. Zgodził się bez większych oporów, ale tez bez entuzjazmu.
Jakimś cudem znaleźliśmy stolik w Pueblo Desperado na Starówce, oczywiście rezerwacji nie mięliśmy nigdzie, a zakochanych wszędzie było pełno.
Adaś i Agnieszka udawali zakochaną parę aż do przesady - ja ledwo się powstrzymywałam od śmiechu; patrzyli sobie w oczy, mówili do siebie dziubeczku i kochanie, uśmiechali się i wczuwali się w rolę tak solidnie, że nie było wątpliwości, jacy są w siebie wpatrzeni – wręcz teatralnie - tylko całowania brakowało.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli był trochę głodny, zamówił naleśniki, poczęstował nas, objedliśmy go z tych naleśników, jak to brat określił - miał niefartowne rozdanie, posiedzieliśmy razem z godzinę czy dwie, nasi niby-zakochani wypili po piwie, po czym kiedy chłopak wyszedł do łazienki ustaliliśmy, że oni już pojadą, bo trochę im się nudzi, a naleśniki się skończyły, ale ja z przyzwoitości zostanę trochę dłużej. Chwilę później Aga i Adaś pojechali, a ja zostałam jeszcze na godzinę, aby to spotkanie walentynkowe nie było takie traumatyczne. Potem powiedziałam, że muszę już wracać bo mam ostatni autobus, jak to w Lublinie, ostatni kurs jest dosyć wcześno i poszłam.
Wróciłam do domu zniesmaczona, że dałam się namówić tej parze diabłów na to walentynkowe spotkanie, cisnęłam kwiatki na kanapę u rodziców w salonie i już miałam zamiar się ich pozbyć, kiedy wyratowała je moja Mama. Stwierdziła, że szkoda wyrzucać ładnych kwiatków, nie ważne kto je podarował i wstawiła je do wody – chyba tylko po to, aby przypominały mi o tym niefortunnym wieczorze przez następny tydzień.
Brat – jak się okazało - zapomniał że brał tego dnia rano ostatni antybiotyk i po dotarciu do domu strasznie źle zniósł wypite w knajpie piwo. Ja uznałam, że widocznie trochę go Bozia pokarała za to, że kazał mi się ulitować nad Tym-W-Niebieskiej-Koszuli i cierpieć cały wieczór. :)
Adaś miał o nim tylko tyle do powiedzenia, że chłopak ma bujną wyobraźnię i nie można brać na serio tego, co mówi, bo zdecydowanie koloryzuje. Zwłaszcza jego opowieść o tym, jak kupił Buicka i sprowadził go z za granicy, po czym samochód stoi w warsztacie, więc nie może na razie nim jeździć – była mocno naciągana. Adaś podsumował to jednym zdaniem: koło Buicka, to on nawet nie stał.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli nie odzywał się kilka dni i już cieszyłam się, że mam go z głowy, po czym zadzwonił do mnie znienacka jeszcze raz - w sobotę późnym popołudniem. Po 4 dniach kamiennego milczenia, zadzwonił z pytaniem czy się spotkamy. Kiedy? No teraz, w sobotę wieczorem. Odmówiłam, na co on się wkurzył. Niestety nie miał racji wkurzając się, bo sytuacja wyglądała bardzo niefortunnie: facet nie uprzedził mnie, że planuje się spotkać w sobotni wieczór, a było już po 18-tej. On nie miał samochodu, ja nie miałam samochodu, co oznaczało, że mam dotrzeć na miasto o własnych siłach. Potrzebowałam co najmniej godziny na wyszykowanie się, autobusy koło nas kursowały raz na godzinę, dojechałabym gdzieś tam koło 20, nie wcześniej. Więc jechanie nagle późnym wieczorem, w lutym, po ciemku aby spędzić godzinę – dosłownie godzinę w knajpie, po czym czas byłby się zbierać na ostatni autobus z powrotem – to był niezbyt atrakcyjny dla mnie plan.
Powiedziałam mu, najgrzeczniej, jak tylko mogłam, że jestem już umówiona - idę na spotkanie do koleżanek, mamy babski wieczór, więc zaskoczył mnie swoim telefonem i nic z naszego spotkania nie wyjdzie. On na to, że pójdzie ze mną. Na babski wieczór? Same dziewczyny będą, to spotkanie w zamkniętym gronie. Jemu nie przeszkadza. Odparłam, że koleżankom przeszkadza. To jego już trafił szlag i zaczął się złościć. A ja już sama nie wiedziałam czy sytuacja mnie bardziej bawi czy zdumiewa. Skoro miałam plany z koleżankami, to trzeba to uszanować, w końcu wyskakuje z tym telefonem niczym Filip z konopii i co oczekuje? Że rzucę wszystko bo zdecydował się zadzwonić? Jego szybka zmiana frontu była zadziwiająca! W jednej chwili grzeczny chłopak zmienił się we wkurzonego frustrata, który na mnie prawie krzyczał. W końcu kazał mi się zastanowić nad tym wszystkim i rzucił słuchawką. Ja wprawdzie nie miałam nad czym się zastanawiać - ku mojej radości, mój problem się właśnie rozwiązał. Zastanowiło mnie tylko czy to ja go tak wyprowadziłam z równowagi czy on po prostu tak sam z siebie się łatwo zapala i wybucha.
Przyznam się: tego dnia nie miałam zaplanowanego żadnego babskiego wieczoru, ale wymyślenie go okazało się celnym posunięciem, skoro pomogło mi zdemaskować prawdziwe oblicze Tego-W-Niebieskiej-Koszuli – okazał się nie tylko kłamcą, ale też frustratem.


Morał z tej historii jest taki, że jak źle zaczniesz znajomość, to dziewczyna serca do ciebie już nie będzie miała. Ale jeśli będzie miała miękkie serce, to źle na tym wyjdziesz.
Doszłam po tym do przekonania, że znajomości z facetami trzeba kończyć tak, jak zrywa się plastry z rany – wprost, zdecydowanie i bez wahania.
Od tej pory zawsze mówiłam chłopakom prosto w oczy, że znajomość się dalej nie rozwinie i używałam tego sakramentalnego zdania „Zostańmy przyjaciółmi”, po którym drastycznie spadała im ochota na posiadanie przyjaciół w ogóle, a w oczach chłopaków odbijała się cała gama negatywnych uczuć do mnie. W skrajnych przypadkach zobaczyłam, jak jeden zaczął mnie w ciągu kilku sekund szczerze nienawidzić., co potem manifestował przy każdej okazji. Ale to inna historia, sylwestrowa tym razem, więc zachowam ją na koniec roku.
Tego-W-Niebieskiej-Koszuli więcej nie widziałam, a nawet jeśli, to nie pamiętam jego twarzy i nie poznałabym go. Zdecydowanie jednak dostarczył nam ciekawego tematu, a znajomość z nim była kuriozalnym doświadczeniem. To był jeden z tych kolesi, na których uczysz się, jaki Twój Wymarzony Chłopak nie powinien być.
Pomimo, że to taki trochę czarny humor - to jest moja ulubiona opowieść (anty) walentynkowa. Bawi mnie nieodmiennie.

Brak komentarzy: