poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Wycieczka

Ale jestem zmęczona!
Byłam dzisiaj na ekspresowej wycieczce krajoznawczej do stolicy, czyli tak zwanej delegacji. Na szczęście nie sama, więc było wesoło i przyjemnie. I całkiem produktywnie.
Najpierw myślałam, że pojadę sama. To było w okolicy środy czy czwartku. W piątek rano dowiedziałam się, że jedzie jeszcze jedna dziewczyna od nas, a więc już się cieszyłam. A po południu w piątek okazało się, że nie dość, że pojadą jeszcze dwie osoby z innego wydziału, to w dodatku mają samochód służbowy, którym bzykniemy w tą i z powrotem.
I taki szatański plan został dzisiaj zrealizowany.
Wyjazd był o 6-tej rano. Aga i ja zostałyśmy zabrane z naszego osiedla, spod naszych bloków prawie, więc nawet nie musiałyśmy nigdzie się przemieszczać. Zamiast my do punktu zbiórki, to punkt zbiórki zajechał po nas.
Byłyśmy umówione, że spotykamy się pod kościołem na osiedlu o 6-tej rano. Głupio było się spóźnić, zwłaszcza, że ktoś musiał wstać wcześniej niż ja, bo musiał dojechać na osiedle po nas. Zerwałam się więc z łóżka punktualnie o 5-tej, po zaledwie 5-ciu minutach błogiego ociągania się przed stawieniem czoła poniedziałkowi. Ale na szczęście po pierwsze wyprawa jawiła się bardzo atrakcyjnie, a po drugie za tydzień w poniedziałek będę miała już urlop, więc to w zasadzie jedno z pięciu ostatnich wstawań przed urlopem. Odliczanie końcowe jest zawsze pokrzepiające.
Wygotowałam się w sam raz na czas, o 5.55 skończyłam malować rzęsy, co jest już ostatnim elementem moich porannych przygotowań i co zazwyczaj odbywa się już w pracy, w oczekiwaniu, że mój rączy i chyży mułek zwany laptopem zdecyduje się wystartować. Dzisiaj jednak nie było na co czekać, rzęsy więc zostały umalowane jeszcze w mieszkaniu.
O 5.59 leciałam już przez placyk zabaw na osiedlu w stronę kościoła, który mam tuż za płotem. Aga już czekała pod fiku-miku. Agnieszka-szefowa-wyprawy podjechała samochodem po nas dosłownie minutę później, wszystkie więc byłyśmy punktualnie i idealnie zsynchronizowane.
Ostatniego delegacjusza zabierałyśmy po drodze z Puław.
A stolicy spotkanie odbyło się nadzwyczaj szybko i dzięki temu wróciliśmy do domu o jako takiej porze, nie jak zazwyczaj wracam, ciemną nocą.
Tak to można jeździć na delegacje chociażby i co tydzień. Było naprawdę super. Chociaż jakbym miała jeździć częściej, to na pewno nie zostawiałabym uczynnie Tomkowi miejsca z przodu koło kierowcy, bo to jest miejscówka, gdzie nie robi mi się źle podczas jazdy jako pasażer. Dzisiaj posadziłyśmy Tomka z przodu, aby nie wychodzić przed szereg, w końcu i szefowa i samochód były z jego wydziału. Ale w drodze powrotnej, kiedy wysiadł w Puławach zajęłam jego miejsce, za namową dziewczyn i przyznałam im rację - na tym miejscu nie robi się niedobrze. A ja od niedawna nie bardzo mogę jeździć jako pasażer z tyłu, tudzież w busach, bo po godzinie jazdy mam wrażenie, że umrę. Wszystko zaczyna mnie boleć, nudzi mnie i cierpię potworne katusze. Po czym wysiadam po takiej jeździe, jak z krzyża zdjęta i mam załatwiony dzień do końca, bo to jakoś nadwyręża człowiekowi siły.
Mimo wszystko ta wyprawa dzisiaj była tego warta. :)

Brak komentarzy: