wtorek, 22 lutego 2011

Miłość wszechczasów

No i po sznurku od Goombasów do "Almost unreal" przypomniało mi się, jak bardzo lubię muzykę Roxette. Czy to nadal obciach lubić ich?
No cóż, nic na to nie poradzę, uwielbiam Roxette. Kiedyś uwielbiałam ich jeszcze bardziej! Słuchałam ich na okrągło, a jak nie było rodziców, to puszczałam na cały regulator i się wydzierałam razem z Marie i Perem. Oj, to było już dawno... Nadal lubię się wydzierać, ale teraz robię to, kiedy jadę sama autem. I kiedy nie zapomnę zabrać panela do CD z domu, bo przeważnie zapominam. A teraz tak sobie myślę, że wtedy mieszkali u nas na poddaszu lokatorzy. I zazwyczaj ktoś od nich był w domu... Musieli bardzo cierpieć, kiedy ja tak puszczałam tą muzykę głośno i śpiewałam na całe gardło. Ale nie pamiętam, aby się skarżyli...
Roxette uwielbiałam w duecie z Agnieszką. Moją ówczesną przyjaciółką na śmierć i życie. Nasza przyjaźń okazała się raczej na chłopaka i jego brak, bo kiedy Agnieszka spotkała miłość swojego życia (i nie było to Roxette), nasze drogi się rozeszły. Ale przez jakąś dekadę, albo lepiej byłyśmy nierozłączne, co doprowadzało do szału jej mamę i chyba moją też.
Fajne to były lata! Te Roxettowe lata to był koniec podstawówki i początek LO. Potem były lata rowerowe. Ale kiedy miałyśmy fazę na Roxette, to zbierałyśmy każdy wycinek o nich, kupowałyśmy Popcorn i Bravo (w ambitniejszych gazetach muzycznych o Roxette nie pisali. O Guns N'Roses tak, ale o Roxette nie), kupowałyśmy ich kasety (nota bene: chyba wszystkie wtedy były pirackie, bo miały taką jedną karteczkę zamiast tej książeczki w środku, a o hologramach to chyba nikt nie słyszał nawet).
Kiedyś, podczas wyjątkowo szalonych i aktywnych wakacji, kiedy to ciocia Grażyna chyba posiwiała mocno, wymyśliłyśmy sobie, że napiszemy w nocy na szosie Roxette. Na asfalcie. Nie wiem, co się nam tak umaniło, ale tak zrobiłyśmy. To znaczy: prawie tak zrobiłyśmy. Wygrzebałyśmy wszystkie spraye w garażu wujka i znalazłyśmy jeden prawie pełny, żarówiaście zielony. Koło północy poszłyśmy na Abramowicką, koło rozdzielni prądu i zaczęłyśmy sprayować te literki na asfalcie. Na pasie: do miasta. Samochody omijały nas drugim pasem, chyba się bali, że ich posprayujemy. W tamtych czasach jeździły jakieś stare dacie i fiaty, albo polonezy, to wielka strata by nie była, jakbyśmy im zrobiły zieloną łatę. :) Ale oczywiście ani nam to było w głowie. Byłyśmy oddane swojej misji i miałyśmy na celu tylko uwiecznienie nazwy naszego ukochanego zespoły na środku szosy. Wyjątkowo mądry pomysł, ale co tam. Miewałyśmy gorsze.
W połowie pisania zabrakło nam spraya. Skończył się. Innego nie miałyśmy, nie wiem dlaczego. Albo to był jeden jedyny pełny, albo wujek nam dał tylko ten jeden. No i udało się nam napisać tylko: ROXE, albo niewiele więcej.
I było sobie takie niedokończone ROXE, wielkie woły na środku jednego pasa i widać je było potem jeszcze dłuuugi czas. Kiedy jeździłam do szkoły, zawsze śmiać mi się się chciało z tego naszego dzieła, bo jakiś czas później samej mi wydało się to głupie. No ale czego nie robi się z miłości do muzyki.
Po jakimś czasie wyrosłyśmy z Roxette. Ja się przerzuciłam ambitnie na jazz... Potem to mi również przeszło. A Aga to nie wiem na co... A! No przecież, zanim był jazz był jeszcze wątek The Kelly Familly! Z tego to pożytek miała tylko moja siostra, wtedy bardzo malutka, którą usypiałam co noc i do snu opowiadałam jej bajki o Kelly Family. Nie wiem, ile ona mogła wtedy mieć... może z 5 lat. Może mniej. Chyba tak, bo skoro ten album słynny Over the hump (co to w ogóle za tytuł? To od tej rymowanki Humpty dumpty?) był wydany w 93 roku, to pewnie to był 94 rok. Kamisio bardzo lubiła bajki o Kelly Family, bo były śmieszne. Do tej pory pamięta jedną z nich i kiedyś mi ją opowiadała. O tym, jak John miał urodziny i wszyscy udawali, że zapomnieli, a on chodził smutny, a wieczorem zrobili mu przyjęcie niespodziankę. Prawda, jak mało trzeba dzieciom do szczęścia? Kelly Family jednak szybko zakończyło swoją karierę u nas i nawet nie pamiętam, kto nastąpił po nich. Może ponadczasowi Beatlesi, bo jakoś w LO ich odkryłam i się w nich zakochałam. Anthology była jakoś koło 95 roku chyba.
A co do głupich pomysłów z Agą, to największym hitem był nasz język Morse'a. Z naszego okna w kuchni na poddaszu widać było w zimie okno Agi pokoju. W lecie drzewa rosnące między nami miały liście i przesłaniały widok, ale od jesieni do wiosny widziałam, kiedy w jej oknie paliło się światło. No, dwom wariatkom dużo nie trzeba, od słowa do słowa wymyśliłyśmy, że będziemy sobie migać alfabetem Morse'a. Ona swoim światłem, a ja swoim. Oczywiście trzeba było stanąć przy włączniku światła w pokoju i włączać i wyłączać światło. Zabijcie mnie, ale nie mam bladego pojęcia, co Aga do mnie klikała, bo chyba ani jednej literki nie wyłapałam poprawnie! Nie zrozumiałam ani jednego zdania. Ona z resztą też nie zrozumiała nic z tego, co ja migałam jej. Ale szkody były. Najpierw Aga zepsuła żyrandol w swoim pokoju, ku naszej uciesze, a utrapieniu ciotki. Wujek naprawił. No to migałyśmy dalej kolejnego dnia. Nasze zacięcie było godne podziwu, zważywszy na fakt, że ani odrobinkę nie posuwałyśmy się w tej skomplikowanej sztuce rozszyfrowywania wiadomości nadawanych kropkami i kreskami. W zasadzie to ja nawet nie byłam pewna, które to są kropki, a które kreski, kiedy Aga migała. Ale czatowałam uważnie.
Potem żyrandol zepsułam ja. No ale co tam! Tata miał latarkę przecież, więc migałam dalej latarką, której w końcu spaliła się żarówka.
Nasi tatowie byli zazwyczaj mocno wyluzowani do naszych szalonych idee fix. Mam Agi się mocno wkurzała, za ten żyrandol Aga dostała burę, z resztą, jak i za wszystko inne. Ja nie bardzo, ale moja mama się nie wkurzała tak, jak jej - dla samej idei wkurzania.
Z tego całego ćwiczenia pozostała nam niechęć do skomplikowanych alfabetów i całkiem dobra znajomość alfabetu Morse'a. Do tej pory pamiętam wiele literek. Zwłaszcza moje inicjały. "A litera K" wygląda jak kokardka długi krótki długi _._ Teraz mam inne inicjały, ale "S" też jest fajne bo to zwykły trzykropek ...
Z przyjaźni z Agą została mi jeszcze jedna rzecz - pewnego roku... A chyba nawet w te same crazy wakacje, kiedy malowałyśmy sprayem ROXE na szosie - wymyśliłyśmy sobie, że będziemy opiekować się jakimś opuszczonym grobem. Zapakowałyśmy na rowery wiadra, ścierki, nie wiem co jeszcze, siebie same oczywiście i pognałyśmy do Głuska na cmentarz. Znalazłyśmy jakiś bezpański grób, umyłyśmy i chyba nawet zostawiłyśmy jakieś kwiatki z ogródka Agi babci. Aga wymyśliła, że ktoś tam u niej w rodzinie umie stopić świeczki i robi znicze na domowe potrzeby, więc wygrzebałyśmy fajne szkła po zniczach i zapakowałyśmy w wiaderka, aby nam wujek zrobił świeczki, które potem zapalimy na tym grobie. Miałyśmy cały biznesplan na otoczenie tego grobu opieką. Full service. W drodze powrotnej jednakże tak się śmiałyśmy, że na moście za kościołem nam te wiadra pospadały z rowerów. Wiozłyśmy je przewieszone przez kierownice, więc nie trudno było, aby spadły. No i te puste szkła nam się oczywiście potłukły. Śmiechu było przez to jeszcze więcej, coś nam niby ocalało z tych skorup, ale żadnej świeczki na oczy nie zobaczyłam.
Za to zawsze na Zaduszki zapalam na tym grobie świeczkę. Co prawda grób nie jest do końca bezpański bo (ku mojemu rozczarowaniu) na Zaduszki zawsze jest na nim bukiet i stoją świeczki. Mało, bo mało, ale ktoś je zapala. Pewnie nie takie dwie wariatki, jak my, które sobie wymyśliły opiekowanie się cudzym grobem. Raczej robi to rodzina. Ale to jest całkiem nowy pomnik, ma zapewne z 20 lat, ale jest ładny, duży, elegancki, więc nie wiem, co my sobie myślałyśmy, kombinując, że taki w miarę nowy grób jest opuszczony. Kiepsko nam ta kalkulacja wyszła. Ale może przynajmniej te dusze cieszą się z lampek.

2 komentarze:

Just pisze...

No ale mi przypomniałaś!!! Ja też szalałam za The Kelly Familly :) Nawet zbierałam plakaty z Bravo...

marko pisze...

Jakis czas mija jak nie piszesz, fajnie czyta sie Twoje posty, pozdro!