poniedziałek, 29 listopada 2010

Kiepskawo

To nie był dobry poniedziałek. Miewałam lepsze.
Ten poniedziałek był beznadziejny i nic z niego nie wynikło.
Zaplanowałam sobie, że rano nie będę zrywała się z łóżka, bo i tak w niedzielę nigdy nie mogę zasnąć. Oczywiście mój mózg przestawia się w niedzielne wieczory na tryb pracowy i jak tylko przyłożę głowę do poduszki, bez względu na to, jak bardzo jestem zmęczona - od razu zaczynam obmyślać: co jest do zrobienia następnego dnia, o czym trzeba pamiętać, co jak zrobić... Bla bla... Nigdy w niedziele się nie wysypiam. Mało tego - ledwo śpię. Wczoraj zasnęłam coś koło 3ciej nocy.
Rano więc miałam się nie spieszyć i pojechać do pracy na 9.30. Cały czas łudzę się, że pewnego pięknego dnia zacznę odbierać wszystkie te nadpracowane godziny za ostatnie 3 miesiące... Każdy kolejny dzień okazuje się nie tym, którego mogę zacząć odbieranie.
Pierwsze co zobaczyłam po otworzeniu oczu były tony białego śniegu za oknem. Napdało przez noc tyle, że od rana wszyscy biegali z szuflami, przedzierali się przez zaspy i walczyli z buksującymi samochodami.
Dzisiaj rano moja służbowa komórka zadzwoniła o 8.20. Akurat robiłam sobie makeup. Malowanie się i gadanie na temat: co trzeba komu zgłosić w trybie pilnym nie szły ze sobą w parze. Tak mnie to zniechęciło, że do końca dnia chodziłam z niepomalowanymi rzęsami i prawie mi to było obojętne. Zawsze, kiedy zaplanuję sobie spokojny poranek, mój wspaniały telefon musi zacząć dzwonić o jakiejś niestworzonej porze...
Wyszłam z domu i okazało się, że na szosach jest tyle śniegu, że jazda samochodem jest wręcz odstraszająca. A już nawet odśnieżyłam sobie auto, ale zmieniłam zdanie, bo doszłam do wniosku, że bez sensu jest jechać taki kawałeczek, a potem nie wiadomo w jakich warunkach wracać. Może napada śniegu po szyję do wieczora?
Poszłam na przystanek, na który nic nie podjeżdżało przez jakieś 10 minut. Nic. W drugą stronę jechały te głupie 26 na Węglin jedna po drugiej. 3 pod rząd! A na Paderewskiego ani jeden. W końcu brakło mi cierpliwości. Jakoś nie czułam się na siłach, aby tak sterczeć z ludźmi na tym przystanku. Ruszyłam na piechotę. I właśnie, kiedy byłam między dwoma przystankami, nadjechało to głupie 26 w stronę Paderewskiego. W samą porę! Wiatr zacinał lodowym śniegiem, jak igłami, momentami trudno było patrzeć, na chodnikach śniegu po kostki, pogoda w sam raz na wędrówkę. Pomyślałam, że w życiu nie zdążę dolecieć przez ten śnieg, z laptopem w ręce na kolejny przystanek, zanim autobus zawinie na zatoczce.
Co ciekawe - zdążyłam. Ostatnie kilkadziesiąt metrów biegiem, ale wsiadłam do tego przebrzydłego autobusu i byłam tak zmęczona, że znienawidziłam 26 na zawsze!
W pracy byłam na 10tą. Nie ważne.
Oczywiście w pracy od pierwszej minuty było takie tempo, że ocknęłam się dopiero po 4h - mocno zdumiona, że dochodzi 14ta, co wyjaśniało, dlaczego byłam taka głodna.
Słowo daję, wariatkowo.
Jakoś dobrnęłam do końca dnia, ledwo zipiąc.
Podobno najciemniej jest pod latarnią. Jesteśmy najwyraźniej pod jakąś latarnią, bo ja już nie mam siły i jestem tym tempem i stresem wykończona. Podobno doczekaliśmy się końca tej niepewności i wszystko się układa i wyjaśnia. Zapanowuje porządek w naszym wariatkowie.
Słowo daję - w ostatniej chwili. Albo już ledwo żyję, bo doszłam do kresu sił, albo już mnie to oczekiwanie na koniec stresów osłabiło i opadają mi emocje, skoro już zaczyna się wszystko klarować.
Mój miernik zmęczenia i stresu dzisiaj wskazał dzisiaj maksimum.
Wyszłam z pracy o 17.30. Z odbierania godzin nici. Mogę się pocieszyć marnym pół godziny.
Jutro też nic nie odbiorę, bo jedziemy do pracy razem z Łukaszem.
Ale jutro wpadną do nas Jola i Paweł i ich dzieciaki i będzie wesołe popołudnie przynajmniej. No chyba, że nie przebiją się przez zasypane śniegiem szosy. Z Chodla mają niezły kawałek do Lublina... Mam nadzieję, że dotrą do nas. Na zachętę mamy zaplanowane gofry, mała Ola podobno bardzo gofry lubi.
Idę spać. Łukasz przyszedł z pracy, jest już późno. Może dzisiaj będę spała, zamiast przewracać się z boku na bok i myśleć o jakiś głupotach...

Brak komentarzy: