piątek, 5 lutego 2010

Miriam vel chandra

Ok. Czas zmartwychwstać i reaktywować się na blogu.
Nie miałam ani weny ani chęci pisania czegokolwiek przez ostatnie tygodnie. I maiłam jakąś chandrę. Przeszło mi, jak się zdaje. A przynajmniej od wczoraj czuję się normalniej, pod względem nastroju.
W środę moja chandra osiągnęła swoje apogeum. Wstałam rano wściekła na cały świat. Miałam ochotę wrzeszczeć, rzucać, szarpać i mordować. I na dodatek wszystkiemu płakać.
Wszystko mnie irytowało i przybijało.
Podobno w środę dotarła do Polski Miriam. Jakiś super-dołujący niż. Mogę zrzucić winę na Miriam. Co prawda zbierało mi się to dniami, ale nie ma to, jak dobra wymówka.
Podobno Miriam wywodzi się od słowa, które w oryginale oznacza piękny wygląd czy coś w tym stylu. Może i Miriam przyniosła malownicze opady śniegu, ale jeśli chodzi o ludzi, to dokonała nie za pięknego żniwa.
Ku mojemu pokrzepieniu Aga napisała mi z Wa-wy, że ona podobnie w środę znalazła się w nieciekawym dołku i jej koleżanka też, więc można uznać, że nie ześwirowałam, tylko uległam presji... pogody? Albo masowemu odmóżdżeniu, bo rozsądek nie był w stanie przebić się przez emocje.
Nie pokłóciłam się jednak z nikim w śr, pomimo, że - gdyby nawinął się ktoś chętny - to darłabym koty, tylko by gwizdało.Dzień jednak upłynął bez szkód i ofiar.
A w czwartek rano obudziłam się uleczona z mojego dołka i frustracji. Alleluja!
jak to dobrze odzyskać właściwą perspektywę i swoją osobowość.... I spokój ducha, jako taki.
Nie wiem co się stało z Miriam, ale nie tęsknię za nią.

Brak komentarzy: