piątek, 11 września 2009

Grat czy jak?

Dochodzę do głębokiego przekonania, że ostatnie moje wizyty w domu rodziców bardziej mi szkodzą, niż byłoby to wskazane. Po raz drugi w tym tygodniu wróciłam od rodziców w stanie szoku. Tym razem jednak niemiłego.
Mama zrobiła sobie prawo jazdy. Cichaczem, nie mówiąc nic nikomu, biegała na kurs i jazdy przez półtora miesiąca i zdała egzamin gładko za pierwszym podejściem. To właśnie tym nas tak zszokowała we wtorek, bo właśnie tego dnia z rana zdała egzamin i zdecydowała się oznajmić całej rodzinie, że prawko już ma i teraz zamierza kupić samochód. Ku jej dzikiej radości wszyscy byliśmy totalnie zszokowani i aż wierzyć się nam nie chciało, że mogła tak utrzymać to w tajemnicy przed całą rodziną... Co ja mówię! Przed wszystkimi, bo nie przyznała się, że robi kurs zupełnie przed nikim.
Ja bym nie wytrzymała i wypaplała się komuś, jeśli nie rodzinie, to przynajmniej jednej z psiapsiółek, których trochę mam. Z resztą - ja się nie porywam na trzymanie tajemnic. Nawet, jeśli nie chcę czegoś rozpowiadać, to i tak bardzo wąskie grono przyjaciółek o tym się dowiaduje.
Tylko jeśli ktoś mi powie coś opatrzone klauzulą "nie mów nikomu" nie puszczę pary z ust. Ale zazwyczaj zapominam o tym, więc nie ma ryzyka, że niechcący podam dalej.
Mama musiała mieć niezłą zabawę z tym tajemniczym kursem prawa jazdy. Zrobiła, zdała i wtedy się pochwaliła. Słusznie.
Idąc za ciosem - teraz szuka samochodu. I tu się zaczyna moja dzisiejsza trauma.
Samochodu szuka z Tatą, w porywach pomaga im też brat, chociaż on akurat chyba niewiele w tym temacie się orientuje. Cała rodzina jednak od kilku dni debatuje nad tym, jaki Mama powinna kupić samochód. Jedno jest pewne - musi go kupić szybko, zanim dojdzie do przekonania, że zapomniała, jak się jeździ i zacznie się bać. Póki co jest tym świeżo upieczonym, zapalonym, odważnym i zdeterminowanym kierowcą, który wierzy, że potrafi wszystko, umie jeździć i nie stanowi zagrożenia na drodze ani dla siebie, ani dla innych.
To jest ten krytyczny moment, który trzeba wykorzystać, aby nie musieć potem walczyć ze stresem za kierownicą i niechęcią do kierowania.
Przeglądaliśmy dzisiaj auta na jakimś serwisie typu allegro.moto czy jakiś tam inny wynalazek. Mama nie może się zdecydować. Jej wymagania rosną. We wtorek zaczynała od typów w rodzaju Fiat Panda, Opel Corsa, Toyota Yaris. Jakimś cudem do dzisiaj dotarła do Audi A3 i Mercedesa.
Na szczęście pominęła milczeniem propozycje Volkswagena, Skody i Nissana. Niewygodne pudełka od zapałek, zero komfortu w środku.
Fiata wybił z głowy Mamie Tata. Chwała mu za to.
Co się stało z Toyotą - do tej pory nie wiem. Corsa chyba sama z siebie zeszła na dalszy plan, przyćmiona Mercedesem.
Ja się nie wypowiadam. Mam swoje zdanie na temat kupowania pierwszego samochodu, na którym przyjdzie się uczyć jeździć, ale niech sobie Mama wybierze cokolwiek się jej spodoba. I tak, kiedy przychodzi do kupowania, to bierze się to, co akurat wpadnie w ręce, jako niezła okazja. Ale na tych serwisach można nabrać niezłej orientacji. Wstępnej.
Nie wiem co mnie podkusiło... A, przepraszam wiem! Tata mnie podkusił, aby wejść na Ople w tej moto-gratce i sprawdzić ile kosztuje mój. Weszłam. Sprawdziłam. Do tej pory żałuję. I nie wierzę.
Teraz jest mi smutno i nie zgadzam się z tymi głupimi cenami.
Moja Astra była kupiona właśnie jako mój pierwszy własny samochód, na rozjeżdżenie się. Nie miało to być nic drogiego, bo po pierwsze - nie miałam na nic drogiego pieniędzy, a po drugie w razie stuknięcia czy porysowania - taniego mniej szkoda i naprawa kosztuje mniej. Miałam natomiast stanowcze wymaganie, że nie ma to być żadne niewygodne pudełko od zapałek i żadna klaustrofobiczna pułapka z dwojgiem drzwi. Miała być Corsa. Mała, zwinna, dobra do kręcenia się po mieście i parkowania.
Trafiła się Astra. Hatchback, w świetnym stanie, 4 drzwi i mały przebieg.
I jak ją kupiłam, tak mam ją do tej pory.
Stuknąć jej nie stuknęłam ani razu (tfu, tfu) - na szczęście, bo mam zniżki Taty z OC, mogłoby mu to na te zniżki zaszkodzić. Nie zarysowałam - z dwa razy mnie ktoś smyrgnął innym samochodem i zostawił odrobinkę swojego lakieru na moim, ale to nie widać prawie. No i raz dowcipnie ktoś przejechał mi patykiem wzdłuż drzwi i zostawił ryskę, ale to też prawie nie widać, a przynajmniej nie, jeśli się nie przyjrzy.
Astra przejechała ze mną prawie 50 tysięcy w ciągu 4 lat, była prawie wszędzie tam, gdzie byłam ja. Przez nią zostałam prawie że abstynentką, bo wygodniej mi jechać samochodem i wracać komfortowo, niż pojechać autobusem, wypić jedno piwo i wracać taxi.
Jeździło ze mną mnóstwo osób i byliśmy w wielu fajnych miejscach.
Asterka została ochrzczona mianem Rumaka Zorro i nie sprawia żadnych problemów. No, raz ostatnio miała kaprys nie zapalić.
I co? Dzisiaj dowiedziałam się, że jest warta dramatycznie małe pieniądze! Jacyś szaleńcy wystawili takie modele za 600 - 800 zł. Cena doszła do 4200 PLN po przegrzebaniu 10 stron ogłoszeń, ale modele za takie pieniądze są wyposażone w znacznie większe ułatwiacze życia, niż ma mój samochód. Ja się zasmuciłam i zdumiałam, jak można takie świetne auto tak nisko cenić.
Tata poradził mi, abym sprzedała ją Łukaszowi, on na pewno kupi ją ode mnie za 5 tys, a Łukaszowi poradził, aby mi powiedział "kiedyś ci oddam", w ten sposób będzie wilk syty i owca cała.
Postanowiłam, że sprzedawanie tego auta nie ma żadnego sensu, będziemy więc nim jeździć, aż się rozpadnie. :)
Teraz tym bardziej nie można się z nikim na szosie stuknąć, bo klepanie i naprawianie strat będzie nieproporcjonalnie drogie do wartości auta. Doszłam nawet do wniosku, że całe szczęście, że nie jeździłam z nim na myjnię i nie musiałam nigdy płacić za mycie, bo to byłby zupełnie nieuzasadniony wydatek!
No dramat!
Trochę się ze mnie obaj pośmiali, że co się niby spodziewałam, skoro 4,5 roku temu kupiłam ją za 6tys. No nie spodziewałam się, aby jej wartość rosła, to nie jest w końcu i dzięki Bogu auto zabytkowe! Ale kto by się spodziewał, że cena jego samochodu osiągnie zawrotny poziom 2800 PLN w tak (relatywnie) krótkim czasie??
Ja się nie spodziewałam.
Dla mnie Rumak Zorro wart jest znacznie więcej, obawiam się jednak, że może to być trochę, jak w tej reklamie MasterCard: pewne rzeczy w życiu są bezcenne.
Tak. Pierwsze w życiu auto kupione za własne pieniądze? Bezcenne.
Za wszystko inne możesz płacić grube pieniądze swoją plastikową kartą.

2 komentarze:

Nomad pisze...

Mam Astrę Sedan. Na liczniku prawie 250 tyś! Raz tylko po czterech latach odmówił posłuszeństwa, padł akumulator, ale doładowałem, pojechałem do serwisu i nowy działa do dziś. Oczywiście regularnie robię przeglądy i zawsze coś naprawią, wymienią, ale żeby np. na drodze do Gdańska odmówił dalszej jazdy, to nigdy. Niemiecka solidna robota.

Unknown pisze...

:) O proszę! Jak to optymistycznie brzmi! No i zupełnie nijak ma się ta cena do jakości Astry. Mój też jeździ ładnie.