piątek, 18 września 2009

Pechowe zwierzaki

Byłam dzisiaj po południu u rodziców.
Poszłyśmy z Mamą na ogród, oberwać jeżyny, spędziłyśmy w ogrodzie prawie godzinę, a pies Tofik do nas nie przyleciał. Zawsze leci za nami na dwór i na ogród i chyba tylko po to, aby podeptać jakieś grządki, bo nie chce się nauczyć, że ma łazić po ogrodzie, jak człowiek - po wyznaczonych ścieżkach. Wlatuje beztrosko w środek marchewki, rzodkiewki czy truskawek i niucha w poszukiwaniu nornic albo kretów.
Po powrocie do domu okazało się, że Tofika nie ma nigdzie. A ja zostawiłam na podwórku otwarta bramę - z lenistwa, bo nie planowałam psa z domu wypuszczać i uznałam, że mogę sobie oszczędzić wysiłku. Pobiegłyśmy z Mamą na poszukiwania psa.
Mama stwierdziła, że jak była na ogrodzie, to słyszała Tofika, jak szczekał gdzieś daleko. Tylko gdzie?
Pobiegłam do szosy, wołałam go, gwizdałam - psa ani śladu!
Nie wiem, jakim cudem, Mama znalazła go... zamkniętego w garażu. W każdym razie pies znalazł się cały i zdrowy i chyba kluczowym słowem w tym zdaniu jest, że się w ogóle znalazł. Mama przestraszyła się, że pobiegł gdzieś i się zgubi, albo ktoś go ukradnie... Chyba teraz będzie go kochać jeszcze bardziej. Ja się jeszcze nie zdążyłam przestraszyć, bo pies znalazł się dosyć szybko.
Ale właśnie! Pytanie brzmi, jak Tata mógł zamknąć garaż i nie zobaczyć, że zamyka w nim psa?? Przecież też pies się pląta zawsze od nogami i leci do człowieka, jeśli się tylko ruszyć z miejsca. Zagadka pozostała niewyjaśniona, bo Tata się wcale nie przyznawał do zamknięcia psa w garażu, wręcz się wypierał i wydawało mu się, że sobie z niego żartujemy, mówiąc, że tam go uwięził.
Było to dosyć zabawne i od razu przypomniały mi się różne mniej lub bardziej zabawne, ale za to zdumiewające historie ze zwierzętami, jakie opowiadali znajomi.
Najpierw koty.
Madzia, moja psiapsiółka ze studiów, miała kotkę, którą zabrali od jakiegoś znęcającego się nad nią dziecka. Kotka najpierw była dzikuską, ale po jakimś czasie się udomowiła i zaprzyjaźniła z domownikami. Miała jednak ten głupi zwyczaj, że zdarzało się jej skoczyć z czwartego piętra wieżowca na trawnik. Po pierwszym takim skoku - kot się mocno zdziwił i jednocześnie przestraszył nowego otoczenia - tej wielkiej otwartej przestrzeni - i w try miga był z powrotem pod drzwiami na 4-tym pietrze. Skoki mu się jednak spodobały na tyle, że od czasu do czasu je ćwiczył i doprowadzał tym domowników prawie do zawału serca, bo bali się, ze kotka się w końcu zabije. Taka kotka kaskaderka. Nie można było zostawić otwartych drzwi na balkon, bo to groziło skokiem kota na trawnik pięć kondygnacji poniżej. Ale kot balkon uwielbiał! Wymykał się na niego, kiedy tylko mógł.
Pewnego pięknego dnia mama Magdy wpadła na genialny pomysł, że skoro kot nie daje się odpędzić od balkonu, to ona go wypuści na balkon, owszem, ale uwiąże go na sznurku. Tak też zrobiła. Chwilę potem pod blokiem zjawiła się siostra Magdy ze znajomymi. I nagle jeden z nich zapytał czy to nie Agaty kot wisi z balkonu, powieszony za łepek?
Agata na ten widok najpierw osłupiała, po czym o mało sobie nie połamała nóg, pędząc na górę i na ratunek kotu. Kotce nie stało się nic, podyndała sobie tylko chwilę na sznurku i obejrzała świat z innej perspektywy. Nie zniechęciło jej to również do skoków przez balkon i jeszcze się jej takie wyskoki zdarzyły nie raz. Na sznurku już jej nie uwiązywali, a przynajmniej nie na takim długim, aby mogła się na nim powiesić. Ale Agata była obiektem pokpiwań na dzielnicy przez ładnych kilka miesięcy. Bo koty za balkon wywiesza... :)
Lepszą historię opowiedział nam koleżka z pracy. Nie powiem kto, o historia jest naprawdę mocarna, ale de facto sprawcą czynu była jego żona. I jej babcia.
Pani Żona w młodości - i to chyba poważnej młodości, bo takiej, kiedy to jeszcze słuchała się babci we wszystkim - miała chomika. Zwierzątko chyba brzydko jej pachniało, bo postanowiła go umyć. Wykąpała więc swojego chomiczka ładnie, aż zaczął pachnieć mydełkiem czy tam szamponikiem, ale po tej ablucji trzeba było jeszcze jakoś zwierzę wysuszyć.
Podobno to babcia wykazała się takim geniuszem i wpadła na pomysł wysuszenia chomiczka nad ogniem. Nad piecem kaflowym, takim co to miał fajerki i gotowało się na nim obiady. Odsunęła babuszka fajerki i zaczęła chomiczka grzać nad otwartym ogniem. Powiem tylko, że chomiczkowi się to najwyraźniej nie spodobało, bo zaczął się wyrywać i w końcu mu się udało wyrwać z babci objęć - niestety nie wyszło mu to na zdrowie. A raczej nie wyszło mu to na życie.
Pomysłowość ludzka jest równie wszechogromna, jak ludzka głupota. I niestety idą często ze sobą w parze.
Moja ciocia wycięła podobny numer. Jej córka też miała chomika. Te zwierzęta, tak swoją drogą, bywają bardzo poszkodowane i serio ktoś powinien pomyśleć, żeby zabronić ich hodowania jako zwierzątka domowe małych dzieci. Albo może - zabronić hodowania ich przez ludzi, którzy się na tym wcale nie znają. Ciotka najwyraźniej nie wiedziała o chomikach za wiele. Pewnego dnia chomik przestał się ruszać. Jak poszedł spać, tak tkwił w jednym miejscu, nie jadł, nie pił, nie bawił się. Potrwało to dzień, czy pół - trudno stwierdzić, ciotka jednakże była w gorącej wodzie kąpana. Nad ogniem jej jednak nie suszyli. Uznała, że chomik zdechł, a może nawet padł na jakąś zaraźliwą, egzotyczną chorobę i jest siedliskiem bardzo groźnych zarazków - tak niebezpiecznych dla jej wychuchanych dzieci. Trzeba się go pozbyć!
Zrobiła sobie więc taką akcję typu biohazard i sprzątnęła chomika wraz z trocinami i wrzuciła go do pieca centralnego ogrzewania.
W tym miejscu historii każdy modli się, aby ten chomik był faktycznie w tym momencie martwy. Ciotki córka jednak była innego zdania, kiedy po powrocie ze szkoły dowiedziała się, że chomika nie ma. Jej zdaniem chomik uprawiał zimowy sen i za kilka dni by znów się aktywował.
Nie mieliśmy nigdy szansy, aby się o tym przekonać, jedno jest pewne - przy ciotce trzeba być ruchliwym i aktywnym, bo a nuż uzna, że się zdechło i weźmie sprawy w swoje ręce.
Chyba każdy słyszał podobnie mrożące krew w żyłach historie na temat biednych zwierzaków. Mieszkanie z ludźmi może zagrażać ich życiu lub zdrowiu...

Brak komentarzy: