niedziela, 3 stycznia 2010

Przejmujący początek roku

Pierwszym wydarzeniem, w jakim uczestniczyłam po Nowym Roku był pogrzeb. Zmarła mama mojej chrzestnej matki. Pogrzeb był wczoraj.
Cała msza przebiegła zupełnie zwyczajnie, nie było w niej żadnego dramatyzmu, pomodliliśmy się za zmarłą, posłuchaliśmy księdza. Siedziałam na końcu kościoła, więc nawet trumny nie widziałam, stała na przodzie, a ja nie miałam okularów, więc dopiero gdzieś w połowie mszy ją wypatrzyłam.
Nie to, żeby kościół był jakiś wielki, bardziej to że jest niedoświetlony i źle w nim widać. Ale inna kwestia, że ja z moim wzrokiem mam się coraz gorzej. Niby marne -1 ale chyba leci na łeb na szyję.
Własnej mamy pod kościołem nie poznałam. No ale też nie wiedziałam, jak się ubrała, więc nie wiedziałam czego mam wypatrywać.
Masz więc była smutna, ale zwyczajna. Za to zakończyła się mocnym akcentem. Ksiądz powiedział co w stylu:
- Pożegnajmy zmarłą.
A organista zaczął grać tak przejmującą melodię, że i mnie i Kamisio przeszły ciarki. Słowo daję, ta melodia załatwiła wszystko!
To było coś w stylu takiej a la francuskiej melodii, zagranej z różną mocą, trochę zafałszowanej, bo to staje się typowe dla naszego organisty, odrobinę dziwacznej, a na pewno mocno niepokojącej. Nie wiem czy to jest jakaś melodia powszechnie grana na pogrzebach. Póki co bywałam tylko na kilku, a ostatni był z 3 lata temu, kiedy umarła babcia mojej koleżanki. Nie mam takiej pamięci do melodii, aby umieć ją powtórzyć albo przypomnieć sobie po usłyszeniu pierwszy raz, nawet jeśli to był pierwszy raz po trzech latach.
Ale to była melodia w stylu motywu przewodniego z filmu "Miasto zaginionych dzieci". Jeśli ktoś oglądał i kojarzy, to wie o czym mówię. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że takie melodie pojawiają się w strasznych filmach i są wygrywane na katarynce.
Organista zaczął ją grać, a środkiem kościoła przeszło czterech na czarno ubranych pracowników domu pogrzebowego, aby zabrać trumnę. Dwóch z nich pamiętam z podstawówki.
To jest dla mnie zadziwiające, tamta okolica żyje takim własnym życiem, zamarynowana w swoim mikro-kosmosie. Ludzie z którymi uczyłam się w podstawówce przewijają się tam w różnych miejscach... Daleko poza swoją dzielnicę nie odeszli.
Jest w tym pewien urok, ale to jest trochę też straszne. No nie ważne, to nie jest dygresja na tego posta. W każdym razie pamiętam tych chłopców, kiedy mieli po kilkanaście lat i chodzili do mojej podstawówki, a teraz ubrani na czarno, z poważnymi minami nieśli trumnę.
Chwile po nich przez kościół przeleciały dwa czarne feretrony pogrzebowe, jeden po lewej, drugi po prawej stronie naszej ławki. A organista ciągnął tą melodię wywołującą gęsią skórkę.
To był taki moment, jaki należy się zmarłej osobie. Przejmujący i uginający kolana.
Taki, który uświadamia, że to nie jest zwyczajna msza, że właśnie ktoś zmarł i jesteśmy w kościele, aby go pożegnać i odprowadzić do wieczności.
Tak rozpoczął się mój nowy rok 2010. Od czytania o zamachach na Kennedy'ch i od prawdziwego pogrzebu. Same smutki.

1 komentarz:

Nomad pisze...

No to ja w podobnym tonie: Oj niedobrze jak tak się rok zaczyna.