środa, 12 sierpnia 2009

Pretekst do spotkania

No i wyszło bardzo zabawnie z tym autem. Ale moje pobożne życzenie zostało wysłuchane i samochodowi nic nie jest.
Oczywiście zapalił dzisiaj, ale jak! Z fasonem!
Normalnie wyszłam na blondynkę.
Wyszłam z pracy i poszłam na piechotę d
o domu. Po drodze miałam upatrzone połacie zarośniętych trawników, gdzie co kilka metrów rosły jakieś kwitnące chwasty. W drodze do pracy pomyślałam, że jakbym się tak nie spieszyła, to bym sobie urwała tych kwiatków na bukiet. W pracy na biurku by w sam raz się prezentował.
Idąc do domu nie spieszyłam się, więc szłam sobie z MP3-ką na uszach, słuchając "Anny Kareniny" i zaczęłam sobie te kwiateczki w najlepsze zrywać. Miałam już spory wiecheć, kiedy zadzwoniła Mama z informacją, że jadą i są już blisko i pytaniem gdzie ja jestem, to mnie zgarną. A ja ledwo za połową drogi, ale za to z bukietem w ręku.


Zajechali po mnie, zdążyli się nawrócić na osiedlu, zdezorientować w tym, gdzie mnie szukać, zadzwonić drugi raz, dojechać do skrzyżowania, gdzie miałam być i chwilę zaczekać - i w końcu się spotkaliśmy.
Podjechaliśmy na parking, gdzie stał nasz rączy rumak Zorra, aktualnie strajkujący i odmawiający uruchomienia się. Wysiadając powiedziałam jeszcze, że ale by było głupawo, gdyby samochód teraz zapalił bez problemu. Tata wziął kluczyki, wsiadł do auta i... uruchomił samochód za pierwszym przekręceniem kluczyka!!
Na to mi opadła szczęka, a zaraz za nią ręce i stwierdziłam, że skoro tak, to ja już nie mam pytań. Tata profilaktyczne zajrzał pod maskę, coś tam poprawił w przewodach i stwierdził, że można wymienić świece, bo wymienialiśmy je bardzo dawno temu, chyba z 3 lata temu. Samochód za każdym razem palił bezbłędnie i już nic nie świrował.
Poszliśmy więc do mieszkania, w zasadzie to ucieszeni, że nic nie trzeba kombinować i samochód sprawni i rozbawieni trochę tym, jak szybko problem się rozwiązał.
Chwilę po nas, do naszego sztabu antykryzysowego dotarł Tata Łukasza, zdziwił się trochę, że samochodu już nie trzeba naprawiać, oczywiście wcale się tym nie zmartwił, urządziliśmy sobie więc wesoły wieczór rodzinny.
Na kolację było canneloni, które nam dzisiaj już lekko zbrzydło, no ale goście z wczoraj się nie powtórzyli, więc można było dzisiaj zaserwować drugą porcję tego samego dania.
Rodzice zgodnie orzekli, że ta awaria samochodu była zmyślona i był to tylko pretekst, aby do nas się zjechali na spotkanie. No cóż, pretekst czy nie, ale okazja bardzo dobra. :)
Canneloni za to wyszło średnie i nie wiem czy to wina samego makaronu, bo zazwyczaj kupujemy z Lubelli i jest bardzo dobry, szybko rozmięka i nie trzeba go długo piec, a tym razem był makaron z jakiejś innej firmy i może on się jakoś dłużej zapieka... No nie wiem, czy może to wina sposobu pieczenia, bo niby siedziało canneloni w piekarniku przez pół godziny, a temperatura była jak zwykle koło 170 stopni, ale może powinna być wyższa... Mi smakowało średnio, bo już nie raz robiliśmy i mamy porównanie, ale gościom smakowało, twierdzili, że jest pyszne. Może ja mam grymaśny dzień po prostu.
To jest bardzo towarzyski tydzień.
Jutro spodziewamy się kolejnych gości.
Ale już my nie jemy canneloni jutro. Chociaż oni dostaną, bo dzisiaj połowa blaszki została, a to duża blaszka. Oby im smakowało. :)
Chyba jesteśmy bardzo monotematyczni w zakresie menu w tym tygodniu. :))

Brak komentarzy: