poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Pracowity łikend

Jak się okazuje w ciągu jednej doby można odmalować całkowicie pokój. I jeszcze wytapetować częściowo.
Trzeba tylko mieć odpowiedni squad do tego.
Nasza babska wyprawa z misją na Marsa się bardzo udała.
W piątek po pracy zrobiliśmy szybkie pakowanie. Byłam już w większości przygotowana do wyjazdu, miałam już wiele rzeczy zapakowanych i naszykowanych, ale jeszcze trzeba było wrzucić do torby kilka kosmetyków i jakieś ubrania aby móc następnego dnia rano jakoś się umyć i doprowadzić do przyzwoitego stanu.
Mała Słoninka dotarła do mnie koło 18-tej, zjadłyśmy zapiekanki na obiado-kolację, pokroiłyśmy melona na drogę i o 19,30 zapakowałyśmy się do samochodu.
A pakunków miałyśmy dziesiątki - jak ruskie babki! Łukasz się z nas śmiał, kiedy zobaczył na korytarzu przygotowane do zabrania torby, siatki i siateczki. Ledwo dało się upchnąć co większe pakunki w bagażniku, a i tak część jechała na tylnym siedzeniu. Samochód był zapakowany po zęby i miałyśmy tylko nadzieję, że w drodze powrotnej gratów będzie mniej do zabrania, bo wracać miałyśmy we trzy – z Mamą.
Tata dał mi GPSa i napisał wskazówki jak przejechać przez Kielce i na co po drodze trzeba uważać. Poza tym miałyśmy mapy i przykazanie, żeby dzwonić do Taty jeśli tylko się zaczniemy gubić. Ale wcale nie miałyśmy zamiaru się zgubić po drodze.
Kamisio włączyła GPSa, kiedy znalazłyśmy się na wylocie z Lublina. Pani z GPSa pomyślała przez chwilę, po czym wielce obrażonym i nieprzyjemnym tonem kazała nam wracać, skręcać w lewo i zawracać, albo skręcać w prawo - w każdym razie stanowczo zawracać! Robiła wszystko, aby skłonić nas do skrętu w którąkolwiek boczną drogę i do zawrócenia się. Uparta baba! Za nic w świecie nie chciała wymyśleć alternatywnej trasy, która przecież istnieje i którą właśnie jechałyśmy. Uznałyśmy, że jest chyba głupia jakaś i nas denerwuje, a skoro nie chcę się zaadoptować do sytuacji - pani z GPSa została zneutralizowana raz na zawsze. Bardzo rozczarowane brakiem pomocy z jej strony wyłączyłyśmy ją i jej upierdliwe gadanie.
Do Kielc dojechałyśmy bez problemu, w Kielcach wg wskazówek Taty też udało się nam przejechać jak po sznurku, za Kielcami droga poprowadziła nas sama i bez żadnych problemów dotarłyśmy na miejsce o 23,15. Tata miał bardzo dobry pomysł, aby napisać swoje wskazówki na kartce, bo nie było sposobu, abym zdołała zapamietać, jak mam przejechać przez trzy kolejne ronda, na którym prosto, a na którym w lewo. I jeszcze w dodatku jadąc przypomnieć to sobie w odpowiedniej kolejności. Dzięki rozpisce Taty - Kielce okazały się driver-friendly.
W sumie to długo jechałyśmy, ale po ciemku - to ja szybko jeździć nie potrafię. Z małym silniczkiem nawet nie ma jak wyprzedzać bezpiecznie.
Dotarłyśmy na miejsce, szybko przywitałyśmy się z Babcią i chwyciłyśmy za pędzle. A raczej za wałki malarskie. Mama zagruntowała wcześniej ściany, wyniosła z pokoju większość rzeczy, meble stały już na środku pokoju, więc wszystko czekało tylko na nas, na farby i na pomalowanie.
W ciągu 3h pomalowałyśmy pokój pierwszą warstwa farby. Poszło nam całkiem sprawnie. Zabawa była przednia. Babcia tylko chodziła i wzdychała i pojękiwała, że tak nam zawraca głowę, tyle pracy przez nią mamy itp., w końcu jednak odpuściła sobie i już nie ubolewała nad całym przedsięwzięciem.
Przez noc farba wyschła ładnie, my zregenerowałyśmy siły i następnego dnia z rana pomalowałyśmy drugą warstwę. Farb wystarczyło nam akurat, ani za dużo, ani za mało, w sam raz. A już obawiałam się, że w sobotę będziemy szukać sklepu z farbami. A to wieś, daleko od jakiegoś miasteczka, do najbliższego jest z 20 km co najmniej, wiadomo, że wyprawa tam to taki czaso-pochłaniacz. Byłam nawet zdeterminowana, że w razie potrzeby pojadę tak, jak stoję - zbryzgana kropkami białej farby i w ubraniu, w którym malowałam. Bez żadnych ozdobników w postaci makijażu czy biżuterii. Na dobrą sprawę, to miałam nawet nie ułożone włosy, fryzura była z dnia wczorajszego. Nie było do tego głowy.
Stary kolor ścian - zielony - zamalował się jednak całkowicie, chociaż dopiero po położeniu trzeciej, a miejscami nawet czwartej warstwy. Jednak trudno jest przykryć ciemniejszy kolor jaśniejszym.
Tapeta okazała się strzałem w dziesiątkę, wytapetowaliśmy jeden kącik - bardzo to urozmaiciło pokój i dodało mu eleganckiej nowoczesności. Całość świetnie spasowała się z meblami i zasłonkami, po prostu idealne zestawienie. Byłysmy wszystkie 4 bardzo dumne z rezultatów naszej pracy. A wybieranie farby w OBI zajęło nam chyba z pół godziny i dopiero, kiedy zdecydowałyśmy, że może łatwiej pójdzie z wyborem tapety - udało się nam podjąć jakąś decyzję. Tapeta wpadła nam w oko w jednej sekundzie. Śliczna jasna, z buraczkowymi makami. Farba - jakimś cudem dała się do niej dobrać idealnie, pomimo obaw w sklepie, czy na ścianie odcień nie okaże się dramatycznie różny od koloru na próbniku. Pasowała wyśmienicie.
Babcia jest bardzo zadowolona z efektu. Kolor i tapeta bardzo się jej spodobały, ucieszyła się, że pokój w beżu się rozjaśnił, czyli misja została wykonana.
O 19,30 w sobotę zapakowałyśmy się do samochodu i wyruszyłyśmy w drogę powrotną.
Gratów nam niestety nie ubyło, w zasadzie to zawiozłyśmy jedne na wymianę z innymi. Na tylnym siedzeniu jechała więc Mała Słoninka i nasze torby.
Wracałyśmy znów po ciemku, znów niezbyt szybko i tylko tym razem w Kielcach się zgubiłyśmy. A jednak! Czym byłaby podróż bez odrobiny emocji?
W zasadzie to nie tyle zgubiłyśmy się, co wjechałyśmy na trasę tranzytową przez Radom, a tamtą droga wcale nie chciałyśmy jechać. Za to pani z GPSa na pewno by chciała, bo tak jej przecież zależało na nawróceniu nas na radomską trasę w drodze do Kielc.
Wyleciałyśmy więc w Kielcach na trasę 73, jakoś z boku miasta i po krótkim i szybkim namyśle, bo jadąc trzeba decydować się błyskawicznie - zjechałyśmy z powrotem do centrum na pierwszym znaku, jaki się nam objawił. Wydało się nam to jedynym sensownym rozwiązaniem, a najbardziej sensowne chyba było to dla mnie, bo ja w Kielcach obczajam tylko rejon z dworcem PKP. Czyli musi to być centrum, skoro od dworca odchodzi główna kielecka ulica - ich pół-deptak na Sienkiewicza.
Jakimś cudem – bez mapy, GPSa i bez orientacji w mieście – udało się nam trafić na odpowiednią drogę. Dworzec PKP się znalazł, a obok niego i trasa na Lublin przez Opatów i Annopol! Byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Dalej już nie trzeba było się zastanawiać, na Lublin trasa wiodła po znakach.
Do domu dotarłyśmy na 23,15 – taki mały rytuał tego łiekndu. Zajeżdżamy do celu kwadrans po 23-ciej. :)
Zajechaliśmy wprost na grilla. Trochę wcześniej przed nami przyjechała rodzina ze Śląska, wieczór więc był jeszcze długi. Posiedziałam chwilę przy stole z wszystkimi, ale kiedy poszłam do łazienki i spojrzałam w lusterko - ogarnęła mnie zgroza! Wyglądałam tragicznie! Włosy posklejane i przyklapnięte, zero makijażu, cienie pod oczami, zmęczona i w tragicznym stanie. Nie to, abym była wyznawczynią perfekcyjnego wyglądu i pełnego makijażu o każdej porze dnia i w każdej sytuacji, ale tym razem byłam w takim stanie, że nikt nie powinien mnie oglądać. Prawie 500 km za kierownicą, doba malowania pokoju - machania wałkiem i pędzlami, 7h snu i zero prysznica po pracy - nawet ładne ubranie i biżuteria nie zdziała wtedy cudów. Nawet zadowolenie z efektu pracy na nic mi się zdało. Nie miało to żadnego przełożenia na wygląd zewnętrzny.
Zdecydowałam, że nie ma co narażać innych na TAKI widok i pojechałam do domu. Spędziłam chyba z 40 minut w łazience szorując się i myjąc włosy z farby i poczułam się, jak cywilizowany człowiek dopiero, kiedy wyszłam spod prysznica pachnąca i czyściutka.

Brak komentarzy: