czwartek, 4 czerwca 2009

Ciapa

Nie wiem dlaczego przytrafiają mi się takie niefartowne sytuacje! Jestem czasami wyjątkową ciapą!
Dzisiaj w pracy ktoś w naszym pokoju wpadł na rewelacyjny pomysł kupienia owoców. Teraz mówię „rewelacyjny” z przekąsem, bo oczywiście uciapałam się czereśnią! Wszyscy rzucili się na te owoce, jak wygłodniałe wilki, ja trochę byłam nie w temacie, bo nawet nie wiedziałam, że coś kupują, akurat byłam na przerwie, kiedy zapadła decyzja.
No ale podeszłam do miseczek, w których te owocki zaserwowali i wzięłam sobie kilka czereśni. I co? I trzecia z kolei – rozgryziona jednym zębem – prysnęła sokiem wprost na mój sweterek! Jakby nie mogła prysnąć przede mnie, tylko na mnie… Albo jakbym ja nie mogła jej gryźć z zamkniętymi ustami…
A Łukasz mi powtarza: „Zamknij buzię, dziewczynko.”, ale mówił to, kiedy gapiłam się na ludzi z otwartymi ustami, a nie jak jadłam…
Poszłam więc do łazienki, zaprałam sweterek, wyżęłam go w papierowe ręczniki, bo nie ma u nas suszarek do rąk i wróciłam z mokrą wielka plama na przedzie. Puczos stwierdził, że mam słoneczko na swetrze. Hmm… ładne mi słoneczko, co ziębi, zamiast grzać.
Owoców wiec już nie jadłam, w ramach małego, osobistego protestu. Skoro są takie brzydkie i chlapią sokiem, to niech je zje kto inny!
Siedziałam z takim słoneczkiem na swetrze i zimno mi było – a zajęło to z godzinę, zanim woda z dzianiny wyparowała. Na szczęście na jasno-brązowym sweterku nie było widać bardzo mokrej plamy.
Nie był to wcale pierwszy taki mój występ.
Jakiś czas temu, w lecie, przyszłam w jasnych, cienkich, szarych spodniach. W połowie pracy poszliśmy do lunch baru na obiad i wzięłam sobie sałatkę z sosem winegret. Jadłam ją najspokojniej w świecie, widelcem. Na chwilę odłożyłam widelec na talerzyk i niechcący tak machnęłam ręką, że zrobił w powietrzu salto i porywając ze sobą kilka warzywek - całych w tłustym, oliwnym, zielonkawym sosie winegret. Widelec zlądował z talerzyka na moich spodniach. Tej plamy nie dało się zaprać, bo przecież nie rozbiorę się w łazience publicznej do majtek. I to w dodatku stringów. Starłam co mogłam ze spodni i chodziłam z takimi plamami do końca dnia.
A najgorsze było to, że byłam wtedy po pracy umówiona z kimś, coś załatwiałam. I musiałam iść taka przybrudzona... Nie bardzo rzucało się to w oczy, ale widać było, tłuste - więc ciemniejsze plamy na biodrach, na przedzie spodni.
Z głupszych wypadków, to jeszcze - też w pracy, oczywiście - zalałam się głupawo herbatą: raz kiedy ją zwyczajnie piłam i jakoś za mocno przechyliłam kubek. Herbatka mi przeciekła nad ustami i wyleciała z kubka wprost na ubranie.
A drugim razem dostałam nauczkę za picie herbaty ze szczurkiem – czyli z niewyjętą torebką herbaty w kubku. Herbata przykleiła się do ścianki kubka, kiedy przechyliłam kubek, aby się napić znalazła się na górze i odpadła od ścianki chlapiąc herbata na moją twarz i bluzkę… Totalna głupota.
Herbatę ze szczurkiem piję nadal ale teraz pilnuję, aby torebka była na dole kubka, kiedy go przechylam i piję.
Najlepsza historia chyba jednak przydarzyła mi się z 4 lata temu. Siedziałam wtedy jeszcze jako konsultant na słuchawce.
Ubrałam się w śliczny sweterek koloru masłowego i rozciągliwe niebiesko-zielone jeansy marki Orsay. Jeansy były w miarę nowe, wcale nie stare czy zużyte, w bardzo dobrym stanie i jak mi się zdawało - bardzo dobrej jakości. No ale w najśmielszych marzeniach, nie przewidziałabym, że coś takiego mi się w nich przydarzy!
W połowie pracy mniej więcej poczułam, że jakoś robi mi się w tych spodniach luźniej. Były dosyć opięte, ale bardziej były dopasowane niż opięte, bo rozmiar miały przecież w sam raz na mnie. Poczułam, że cos mi się rozciąga pod tyłkiem. Przejechałam ręką po tyle spodni – no coś się pruje, jak nic! Pobiegłam zaniepokojona do łazienki, obejrzałam się w lustrze i co widzę? Centralnie na środku tyłka wysnuwają się nitki z materiału i robi się całkiem pokaźna dziura!
Mój sweterek niestety sięgał tylko do połowy bioder, nie miałam jak zasłonić dziury, kiedy szłam, każdy ją widział. Nie bardzo mogłam rozebrać się do samej koszulki, chociaż ta była zwyczajna, bez rękawów, a nie taka typowo bieliźniania, wygolaszona na ramiączkach. Zaczęłam pytać ludzi czy mają nici i igłę. NIKT nie miał, w całym call center nie było jednej osoby mającej taki asortyment. Poprosiłam Łukasza, aby w drodze do pracy – bo akurat miał na druga zmianę i mieszkał w pobliżu – sprawdził czy w sklepach dostanie igłę i nici. NIE BYŁO. W żadnym kiosku, sklepie, nigdzie. A nie miał za wiele czasu, bo zaczynał pracę o 14-tej, a to już mocno po 13-tej było. Nie mógł więc podjechać gdzieś dalej.
No to ładnie! Byłam ugotowana.
Samo siedzenie w tych spodniach nie sprawiało wiele problemu, bo wtedy dziury nikt nie widział, ale niestety dosyć często trzeba wstawać i lecieć do biurka kierownika, aby sprawdzić różne rzeczy. Co wtedy? Jak się teleportować, aby nikt nie widział, że mi spodnie na tyłku pękły?
Z pomocą przyszedł mi książę Pomorski. Dał mi swój sweter – męski, to dłuższy, zakrywał mi cały tyłek, nikt więc nie widział, co pod swetrem chowam. Po pracy – akurat kończyliśmy razem – przebrałam się z powrotem w swój sweter i oddałam księciowi Pomorskiemu jego.
Książę Pomorski pomógł mi wtedy pierwszy, ale nie ostatni raz. Stąd z resztą ma swoją ksywkę „książę”. Ale o tym osobno, bo to nie była moja wtopa, tylko Agi G. :)
Po tej historii z pękniętymi spodniami, straciłam dobra opinię o marce Orsay na długi czas. Byłam mocno zawiedziona jakością ich wyrobu. Same spodnie poszły na śmieci, bo nie było szans na uratowanie ich. A szkoda, bo były śliczne i miały naprawdę fajny kolor. Niespotykany.
Zdolności do nietypowego psucia się też miały niespotykane…

Brak komentarzy: