czwartek, 4 czerwca 2009

Jak Pomorski został księciem...

Jak byłam mała, to była taka książeczka dla dzieci pod tytułem „Jak Wojtek został strażakiem”. Czy ktoś ja jeszcze pamięta?
Ta historia jest o tym, jak Pomorski został księciem. Za swoje zasługi.
Jakieś 3 lata temu wzięłam urlop we wrześniu i jednym z punktów moich wyjazdów urlopowych była wizyta w Warszawie u Agi G. Wcześniej Aga pracowała u nas w firmie, potem zrezygnowała i wyjechała robić karierę w stolicy. Wynajmowała tam fajne mieszkanko w centrum, przy ul. Grzybowskiej – niby kawalerka, ale dwupokojowa. Nie wiem do tej pory czy drugi pokój ktoś sobie wydzielił, czy tak było budowane planowo, bo ściana między pokojami była tylko częściowa, więc trudno było się domyślić.
Aga urlopu nie miała, więc pierwszego dnia umówiłyśmy się, że zostawi mi klucze, sama rano pójdzie do pracy, a ja sobie wyjdę na miasto kiedy mi się zachce. Tak też zrobiłyśmy.
Następnego dnia wstałam niespiesznie, wybrałam się i wyruszyłam na miasto koło południa. Ale zaraz przy drzwiach napotkałam przeszkodę nie do pokonania. Nie potrafiłam otworzyć zamka w drzwiach! Jeden z kluczy nie chciał się przekręcić. Mocowałam się z tym długą chwilę, w końcu dałam za wygraną i zadzwoniłam do Agi. Ona od razu załapała o co chodzi! Zamknęła od zewnątrz zamek Gerdy, przekręcają klucz dwa razy, a wtedy od środka nie da się otworzyć. Zapomniała kompletnie, ze te zamki są w tak szczególny sposób antywłamaniowe. Przedziwne działanie, niewykluczone, że czasem się sprawdza, ale w tym przypadku wcale nam to nie było potrzebne!
Aga kończyła pracę koło 16-tej, zanim przejechałaby przez miasto - miała być w domu dopiero koło 17-tej. A ja siedzę zamknięta w mieszkaniu! Mam do dyspozycji TV i klika książek Agi.
Najpierw rozpoczęłam walkę o wyzwolenie. Kiedy już stało się jasne, że klucz się nie przekręci w zamku, zaczęłam szukać innego rozwiązania. Zbadałam najpierw możliwość podważenia drzwi i wyjęcia ich z zawiasów. Było to chyba wyzwanie przekraczające moje możliwości, zwłaszcza, że drzwi potem trzeba by było założyć z powrotem i zamknąć, no ale – co szkodziło przemyśleć ta opcję? Dałam sobie spokój jednak z podważaniem drzwi, po tym, jak oszacowałam, że żadna nadająca się do ich podważania łyżka tego nie przetrzyma.
Błysnęła mi myśl, że może się jakoś ewakuuję przez balkon? Otworzyłam więc drzwi na balkon, aby oszacować wysokość – tu zdziwiłam się niebotycznie, bo… balkonu nie było! Były drzwi balkonowe – całe przeszkolone, otwierające się, ale za nimi była tylko barierka – balkonu niet! Doprawdy przedziwne budownictwo w tej Warszawie, pierwszy raz w życiu widziałam taki wynalazek.
Kiedy już przestałam się dziwić – oglądnęłam drogę w dół. Trzecie piętro. Trochę wysoko. Pode mną tylko chodnik ułożony z betonowych płyt. Rozejrzałam się po mieszkaniu, aby sprawdzić czy znalazłabym jakieś prześcieradła do powiązania, po których można by się spuścić na dół. Niespecjalnie. Jak na trzecie piętro, dużo by tego potrzeba było, a tu tylko kilka poszew.
Przemyślałam pomysł zaczepienia jakiegoś przechodnia i rzucenia mu (w niego?) kluczami i poproszenia, aby wszedł do bloku i mnie otworzył od zewnątrz, ale wydało mi się to zbyt ryzykowne. Kto wie, jacy ludzie chodzą po Grzybowskiej w Warszawie. Mieszkanie nie moje, klucze nie moje. Jeszcze rzuciłabym klucze komuś niewiarygodnemu, kto by zwiał, a potem wrócił i pod nieobecność Agi ogołocił je mieszkanie do cna. Albo w drodze aby mnie otworzyć, zrobiłby sobie cichaczem kopie kluczy i tez okradł mieszkanie, kiedy nikt by się nie spodziewał. Musiałabym wymieniać jej zamki…
Sąsiadów żadnych na tych pseudo-balkonach nie było widać, więc nie miałam kogo zaczepić. W portierni był stróż, ale numeru do niego nie miałam, mógłby mi pomóc, ale był nieosiągalny.
Jakaś policja tudzież straż pożarna odpadała, bo mieszkanie na pewno było wynajmowane na lewo, zrobiłby się straszny ambaras, skąd ja w nim, skąd Aga, skąd klucze, pewnie dzwoniliby od razu do właścicieli, trzeba by tłumaczyć. Na co to komu…
Aga dzwoniła w tym czasie do mnie chyba z 5 razy, uwięziona w swojej pracy. Przepraszała mnie i było jej trochę głupio, ale mi się chciało śmiać z całej tej sytuacji, nie było mi przykro i nie przejęłam się tym specjalnie.
Zabrakło mi już rozwiązań. Pozostawali znajomi. WSZYSCY oczywiście w pracy w tym momencie. Zadzwoniłam do Ppomou, z którym byliśmy umówieni na ten dzień. Kończył prace o 15-tej. Pracował nieopodal, w budynku hotelu Marriot. Umówiliśmy się, że zamiast ja pod jego pracę, on przyjdzie pod blok Agi – ja mu rzucę klucze, podam numer mieszkania i on mnie otworzy.
Czekałam więc do 15-tej na uwolnienie.
Czułam się przedziwnie! Ubezwłasnowolniona taka. Uwięziona wbrew swojej woli. Uziemiona i udupiona.
Trochę też czułam się jak księżniczka uwięziona w wieży. Czekałam na księcia, który mnie uratuje.
Włączyłam sobie TV, w którym nie było nic ciekawego i zajęłam przygotowaniami do popołudniowego obiadu. Mieliśmy zjeść we trójkę z Agą i Ppomou pyszny domowy obiad. Na szczęście dzień wcześniej zrobiłyśmy z Agą zakupy na ten obiad i większość produktów już była. Obrałam ziemniaki, pokroiłam i usmażyłam pieczarki i paprykę, o ile dobrze pamiętam. Zajęło mi to dłuższą chwilę. Potem poczytałam coś Hrabala, pokręciłam się po mieszkaniu, poprawiłam makijaż i w końcu nadeszła ta wyczekiwana godzina 15-ta!
Po tych trzech godzinach spędzonych w przymusowym zamknięciu doszłam do przekonania, że siedzenie w więzieniu jest straszliwą karą. Najgorsze musi być nic nierobienie, bo ja miałam czym się zając, ale przecież większość więźniów nie robi nic i tylko liczą upływające minuty! Czas musi im wyjątkowo wolno płynąc... Jakie to marnotrawienie życia...
Mój wybawca Pomorski zjawił się zaraz po 15-tej. Zadzwonił spod bloku, przez moment szukał okna, z którego ja wystawałam, w końcu wypatrzył które to, ja rzuciłam mu klucze, ruszył mi na odsiecz. Blok był skomplikowany, w środku szło się na lewo i prawo, klatki były pogmatwane, wytłumaczyłam mu przekrzykując odległość trzech pięter, jak ma mniej więcej iść, aby trafić pod właściwe drzwi. Trafił.
Kiedy usłyszałam go za drzwiami byłam niebotycznie szczęśliwa!
Otwarcie feralnego zamka okazało się jednak wyjątkowo trudne, bo sam Ppomou szarpał się z nim – i to już od tej właściwej strony – długą chwilę. Ja już zaczynałam tracić nadzieję, że w ogóle kiedykolwiek stamtąd wyjdę, oczyma wyobraźni widziałam swoje szczątki zmarłe z głodu i zasuszone.
W końcu, W KOŃCU klucz dał się przekręcić i zamek się otworzył. Ppomou mnie uwolnił, ja ze szczęścia go uściskałam i z radością wybrałam się na spacer.
Od tej pory Pomorski dostał do swojego nazwiska tytuł księcia. W sam raz taki zestaw pasuje, bo jak wiadomo swego czasu książęta Pomorscy faktycznie istnieli. Chociaż chyba byli to książęta pomorscy, a on jest książę Pomorski.
Kupiliśmy wtedy z Ppomou pyszne kotlety schabowe, obiad udał się nam wybornie i był przepyszny!
Z naszej przygody dłuuugo się jeszcze potem śmialiśmy. Było co wspominać. :)

Brak komentarzy: