środa, 14 października 2009

Nas zasypało

Tak, w Lublinie dzisiaj śnieg spadł w ilości przerastającej prognozy synoptyków i oczekiwania tych, którzy słyszeli zapowiedzi synoptyków.
Ja nie słyszałam nic o zbliżającym się do nas śniegu, nie miałam bladego pojęcia, że trzeba się tego spodziewać, więc beztrosko jeździłam sobie na letnich oponach aż do wczoraj. A dzisiaj rano wstałam, odsłoniłam roletę w oknie w kuchni i kiedy rzuciłam okiem na to, co na zewnątrz osłupiałam. Było biało.
Ale nie to, że popadał lekki śnieżek i zabielił trochę trawniki przed domem. Nie! Napadało do rana przynajmniej 15 cm śniegu. Warstwa, jak za czasów obfitej w opady zimy. Tyle, że to nie jest zima, w zasadzie to nawet jesieni jeszcze nie mieliśmy!
Co jest z tą pogodą w tym roku? I gdzie podziała się jesień? Jeszcze jej nie uświadczyłam, a już musiałam przedzierać się przez zaspy. Dwa dni zimna i deszczu i nagle śniegu tyle, że można ulepić stado bałwanków.
Ponieważ o nadciągającej śnieżnej zamieci nie miałam pojęcia, więc nie przymierzałam się nawet do zmiany opon. Dzisiaj rano więc o pojechaniu do pracy autem nie było mowy. Pamiętałam doskonale, co działo się na drogach rok temu, kiedy spadł większy śnieg... A może to nie było rok temu, na pewno nie rok! W zeszłym roku w październiku śnieg nie padał. Było normalniej. W każdym razie przy ostatnich takich śniegopadach, sparaliżowało Lublin. A auto bez zimówek można było sobie tylko porzucić na poboczu. Co też zdesperowani kierowcy czynili.
Wyszłam dziś przed blok i wystarczyło tylko popatrzeć na podjazd, aby stwierdzić, że nie mam szans na bezpieczną podróż do pracy moim rumakiem.
Pojechałam do pracy autobusem. Dzielnie - powinnam dodać, bo był to z mojej strony akt odwagi, zważywszy na moje przejścia z autobusami, jeżdżącymi dokładnie odwrotnie do moich oczekiwań.
Do pracy dojechałam błyskawicznie. Miałam fuksa, bo tylko przyszłam, akurat podjechało prywatne 26.
W pracy dowiedziałam się, że był to naprawdę łut szczęścia, bo większość autobusów nie kursowała wcale. Albo nie mogły wyjechać pod jakieś górki, albo utknęły gdzieś na obrzeżach miasta, albo ich trasy zatarasowały TIRy, których po całym mieście stały w poprzek ulic dziesiątki.
Marek wsiadł w swoich Niemcach do busa, z myślą, że dotrze jakoś do Lublina. Bus ruszył w kierunku Lublina, przejechał kawałek trasy, ale w Ciecierzynie gwałtownie, aczkolwiek dyskretnie zmienił zdanie i nie informując o tym pasażerów zawrócił w kierunku Lubartowa. Marek z busa się wydostał. Czy odbyło się to bardziej czy mniej pokojowo, to już nie wnikałam, nie mniej jednak potem stał w szczerym polu i machał na nadjeżdżające autobusy bardzo długo i bezskutecznie. Nic nie chciało się zatrzymać i go zabrać. Dojechanie do pracy zajęło mu - bagatela - 2.5h odkąd my zaczęliśmy liczyć.
Korek pod Lublinem zaczynał się w okolicach Turki. Zupełnie, jak w lato, kiedy w niedziele wczasowicze zjeżdżają po południu znad jezior. Dokładnie tamtędy biegnie trasa, jedyna powszechnie znana i z dobrą nawierzchnią i dokładnie tamtędy biegną kilometrowe korki.
Agata - chyba oślepiona i jednocześnie zamroczona śniegiem - zapomniała, że ma za mnie dyżurować do 18-tej i przyszła do pracy na 8-mą. Na jej i moje szczęście problem rozwiązał Marek, bo skoro dotarł do pracy po 10-tej, to i tak do 18-tej musiał posiedzieć.
Karina na Czechowie jakimś cudem upchnęła się do jedynego autobusu, jaki zjawił się po półgodzinnym oczekiwaniu. Był tak zapchany, że z jej przystanku zabrało się może z 5 osób. Karina widocznie było mocno zmotywowana do dotarcia do pracy o przyzwoicie wczesnej porze, bo dała radę się wcisnąć do tej puszki ludzio-śledzi. Po drodze zorientowała się, jak sprawy stoją, a raczej, jak to ciężarówki w poprzek szos stoją i zrozumiała dlaczego żadne MPK-owe autobusy nie jeździły. Miały nieprzejezdne trasy.
Ciekawostką okazały się perypetie z butami.
Poprzedniego wieczoru poprosiłam Łukasza, aby przyniósł mi z piwnicy moje zimowe buty. Krótkie botki. Uznałam, że czas już porzucić czółenka i przerzucić się na coś ocieplanego, na razie jednak nie przewidywałam konieczności uzbrajania się w dłuższe buty przeciwśniegowe. A rano Łukasz wykonał kolejny kurs do piwnicy, aby przynieść mi długie kozaki, bo śniegu napadało tyle, że przy każdym kroku wsypywałby mi się do moich botków. Nie wspominając już o wodzie, której po południu płynęły po ulicach i chodnikach litry.
Walek opowiadał, że rano też poleciał do piwnicy po swoje zimowe obuwie ciężkiego kalibru. Samochód musiał zostawić w spokoju, bo też zimówek nie miał, musiał jednak wdziać na stopy coś, co pozwoli przebrnąć w śniegu i wodzie. Butki były czyściutkie i zaimpregnowane po poprzednim sezonie, zapomniał jednak o tym, że miał wymienić im sznurówki, bo poprzednie się poprzerywały. A tu sznurówek nie kupił i nie miał! I co? Przyszedł do pracy w jednym bucie zasznurowanym sznurówką powiązaną z kilku kawałków, a drugim bucie zasznurowanym dwoma różnymi, związanymi ze sobą sznurówkami. Poczuł się, jak za starych dobrych czasów, kiedy to w swojej ciekawej młodości żył dosyć beztrosko.
Śnieg padał niestrudzenie do popołudnia.
Pod jego naporem pourywało się mnóstwo, ale to mnóstwo gałęzi z drzew. Nie wytrzymały ciężaru liści i mokrego śniegu.
Tomek rano znalazł swoje auto cudem ocalałe, bo gałąź spadła na samochód zaparkowany tuż koło jego. Miał szczęście, dwa metry dalej i zawoził by auto do przysłowiowego klepania.
Za każdym rogiem dzisiaj oglądałam leżące na szosie i chodnikach gałęzie. Niezłe widoczki. Zupełnie, jakby jakaś trąba powietrzna przeszła nad Lublinem, ale zawęziła swoje działanie do drzew.
Po pracy jechałam do centrum. Pojechałam znów tym samym prywatnym autobuskiem, który dowiózł mnie rano do pracy. Na tej trasie widocznie był to jedyny, który kursował, bo tkwiłam na przystanku pół godziny zanim cokolwiek nadjechało. Też była to puszka śledzio-ludzi. Ale zabrała mnie i zdążyłam dotrzeć do luxmedu na czas.
W rejestracji słyszałam, jak przychodzili do pracy lekarze i zaczynali powitanie z recepcjonistkami od pytania, czy pacjenci poodwoływali wizyty. I byli rozczarowani słysząc, że nie. Chyba jednak nie było tak tragicznie w zaśnieżonym Lublinie, skoro ludzie jakoś dawali radę się przemieszczać z jednego końca miasta do drugiego.
O naszym śniegu i połamanych gałęziach trąbili w TV na wszystkich kanałach. Lublina chyba z tego dzisiaj zasłynął. Wujek z Katowic dzwonił wieczorem do rodziców, dowiedzieć się, czy nas dotknął jakiś kataklizm, czy może żyjemy, bo takie czarne wieści z lubelskiego nadają. Podobnie zmartwiła się Mama Łukasza.
Trochę to jednak TV przekoloryzowała. To, że kiedy popada śnieg, miasto staje się nieprzejezdne, to jest standard. A że trochę się gałęzi do tego pourywało.. Cóż.. Odrobinę bardziej mamy malowniczy krajobraz po burzy. Śnieżnej.

Brak komentarzy: