sobota, 10 października 2009

Ale jazz!

Byliśmy. Zobaczyliśmy. Nie kupiliśmy.
Jak by to powiedział Julisz Cezar: Veni, vidi, nie-coś-tam. Nie znam łaciny.
Powiem krótko: wyprawa na Śląsk była bardzo fajna, ale cel naszej podróży nas gorzko rozczarował. A sprzedawca tego celu okazał się burakiem.
Jazzka była z 2004 roku i miała mieć 120 tys przebiegu. Sporo, żeby nie powiedzieć, że dużo, ale podobno serwisowana. W serwisie Hondy oczywiście. Co miało działać na jej korzyść. Podobno brat właściciela owej jazzki był właścicielem owego serwisu Hondy. Podobno - to wszystko można sobie powiedzieć. Teraz już w nic mnie wierzę i wszystkie te atrybuty jazzki straciły wartość.
A było tak...
Zerwaliśmy się bladym świtem... Wróć: ciemną nocą, bo o 5 rano w październiku słońca nie uświadczysz. Zapakowaliśmy się do samochodu, na dworze był jeszcze przymrozek, a my byliśmy jeszcze zaspani. Tata wyrwał z kopyta i w godzinę później myślałam, że zacznę haftować od tej dynamicznej jazdy jego jakże zrywnym audi. Słowo daję - byłam w tym momencie przeszczęśliwa, że mam swojego samochodzinkę, jakiego mam i że nie mam tyle pod maską i takiego kopa / hamulca, bo chyba bym jeździła z torebką na... no wiecie na co.
Jakimś cudem po godzinie kryzys mi minął i już mi się dobrze potem jechało. Do tej pory nie wiem, czy Tata spuścił z tonu, czy ja się przyzwyczaiłam, dość, ze mnie już nie nudziło.
Zajechaliśmy na 10-tą. Facet zawiódł nas do swojej firmy, zdaje się, że pretendującej na salon samochodowy, bo ma budynek, gdzie stoją "jego" samochody i tam nimi handluje. Powiedział nam, ze kiedyś w tym budynku była Biedronka. Teraz to sobie myślę, że samo to powinno nam zapalić ostrzegawcze światło, bo najwyraźniej budynek ten ma określony standard, którego trzymają się wszystkie kolejno w nim urzędujące firmy. Standard właśnie taki biedronkowy.
Najpierw obejrzeliśmy auto wewnątrz hali. Nie widać było tam prawie nic, bo facet zapalił jakąś żarówczynę, która ledwo coś oświetlała. Ale mnóstwo zadrapań, odprysków, trochę rdzy i całą rzeszę zaprawek znaleźliśmy. Lakier wyglądał na pierwszy rzut oka na pięknie utrzymany, ale po bliższym przyjrzeniu widać było jego liczne braki.
Co ciekawe pod maską znaleźliśmy kartkę przyczepioną po wymianie oleju, gdzie widniało coś na kształt: Przebieg: 200000. Wydało się nam to dziwne i nieprawdopodobnie, ale że kartka była cokolwiek podniszczona i podrapana, zostawiliśmy ją w spokoju. Te auta, zapewne, jak i wszystkie inne nowe, mają elektroniczny wyświetlacz licznika, więc przebieg pojawia się na nim dopiero po odpaleniu silnika. W tym momencie nie było widać nic.
Następnym krokiem była jazda próbna w wykonaniu Taty. Facet wyprowadził hondkę z tej długiej i zastawionej samochodami kiszki i dosłownie przez labirynt drzwi wyjechał nią na dwór. Pech chciał, ze zaczął padać deszcz. Ale co tam.
Tata zajrzał pod maskę. Zapytaliśmy ile dokładnie jest na liczniku. I tu się zaczęły cyrki.
Facet słysząc nasze pytanie otworzył drzwiczki od strony kierowcy, zajrzał na tablicę rozdzielczą, zawahał się - co widziałam dokładnie, bo stałam tuż nad nim, po czym zapytał Mamę ile jej powiedział, że samochód ma przebiegu. A co to za pytanie, prawda? Mama sprytnie odpowiedziała mu, że chyba jej powiedział prawdziwy, no i ile tam na tym liczniku widać?
Facet cokolwiek stracił rezon, wsiadł do auta i wybąkał, że auto ma 216 tys. przebiegu!
Nam opadły szczęki. Zaniemówiliśmy. Ja aż zajrzałam do środka, aby zobaczyć to na własne oczy.
No i tu nastąpiła cała tyrada tego pana. Chyba próbował zagadać nasze myślenie na śmierć. Usta się mu nie zamykały, ale cały czas wypadały z nich te same wyświechtane argumenty. Koleś widział, że na tym kłamstwie poległ nieodwracalnie, ale próbował jeszcze coś ugrać.
Czepił się tego, że auto było serwisowane i powtarzał to do znudzenia. Bo to oznacza, że jest świetnie zrobione, bla bla, ple ple, pierdu pierdu. Najwyraźniej wymiana oleju w serwisie hondy jest w stanie w magiczny sposób sprawić, aby auto było jak nowe!
Posunął się nawet do stwierdzenia, że on gwarantuje, że Mama będzie z samochodu tak zadowolona, że zadzwoni do niego podziękować mu! Zapytałam go czy jest wróżką.
Ponadto - doczekałam się mojego ulubionego punktu programu: coś nam urosło w oczach! Koleś najpierw uparcie powtarzał, że ten silnik jest obliczony na co najmniej 600 km, z czego po kilkunastu minutach zrobił już 700 km. Jakbyśmy jeszcze odrobinę podyskutowali, dobilibyśmy do miliona. Jak to powiedział Tata - na ciężarówki Volvo daje gwarancję do miliona km. Ale czy to jest Volvo? I w dodatku ciężarówka...? No właśnie.
Jest to trik handlowców, który ja uważam za test ich wiarygodności. Potrafię wysłuchać co sprzedawca ma do powiedzenia, dopóki nie zacznie podbijać wartości sprzedawanego towaru w tak tandetny sposób. Jak tylko usłyszę że coś zaczyna tak pęcznieć - momentalnie robię się głucha jak pień, a mój rozmówca niewiarygodny. A że słucham uważnie i zawsze się przygotowuję merytorycznie do takich rozmów, to nie pozwalam sobie wmawiać byle pierdół, bo komuś to podnosi wyniki sprzedaży.
Swoje argumenty koleś mógł w tym momencie między bajki włożyć, nam objawił się, jako wielce niewiarygodny handlarz-kłamca.
Na moje oświadczenie, że serwis czy nie, gdybyśmy wiedzieli, jaki jest prawdziwy przebieg, to byśmy się zastanowili nad przyjechaniem, a tak gnaliśmy z Lublina 300 km po to, aby się na miejscu przekonać, że nas wprowadził w błąd - odparł, że się pomylił. Przypomniałam mu więc, że po to są ogłoszenia na stronie, aby dać tam wszystkie dane i się nie pomylić. Na stronie ogłoszenie umieścił jego syn. To może trzeba syna pouczyć, żeby nei zapominał o istotnych szczegółach?
Koleś oferował, że nam spuści na cenie 1000 PLN. Cytuję: "Za jego błąd".
Fajny błąd. Dzięki jego błędowi trzy osoby poświęciły cały dzień i pół wielkiego baku paliwa na podróż zupełnie na darmo. A koleś ma to w nosie, że kogoś to coś kosztuje, że może ktoś ma problem, bo w domu zostaje pół-kaleka Babcia, do której trzeba szybko wracać, że wnuczka czeka, że dziadkowie zabiorą ją do siebie na łikend. A co mu tam. On z domu do tego pseudo-salonu ma 10km. I najwidoczniej ma czas na nabijanie potencjalnych klientów w butelkę. Ot, może takie hobby.
Mama ten jego błąd podsumowała wprost, że koleś na pewno celowo na stronie przebiegu nie podał, bo jest świadomy tego, że nie miałby wielkiego zainteresowania kupujących. Taki przebiec na 5 letnim aucie daje do myślenia i studzi zapał.
216 tysięcy przejechanych kilometrów tłumaczyło też zaprawki na masce - jeśli się jeździ w trasy, to i dostaje się kamyczkami spod ciężarówek. A jeśli się dużo jeździ w trasy, to się tymi kamyczkami dostaje dużo razy. I ma się mnóstwo odprysków do zalakierowania pędzelkiem na masce. A jeśli są to polskie drogi, to i zawieszenie się psuje. Tata znalazł luzy na kole, a na całej karoserii dopatrzył się, że była malowana.
Wyszliśmy od tego kłamcy zniesmaczeni i naprawdę zdrażnieni całą tą sytuacją.
Tata stwierdził, że niech ten cwaniak sobie tą hondę trzyma, skoro ją ma i jest taka świetna i tak mnie to subtelne podsumowanie rozbawiło, że nawet humor mi się tym całym nieprzyjemnym zajściem nie popsuł.
Ale jestem zdania, że na Śląsku dilerzy kłamią. To już drugi taki przypadek, pierwszy był ten sprzed kilku tygodni, kiedy to rodzice pojechali sami obejrzeć fantastyczny samochód, który okazał się równie fantastyczną klapą.
Mama stwierdziła, że straciła wiarę w dilerów. Zapytałam czy miała wiele wiary w tego starego handlarza, który zjadł zęby na nabijaniu ludzi w butelkę. Mama odparła, że nie za wiele, odkąd zobaczyła na jego szyi grubaśny złoty łańcuch. Ostrzegli ją przed takimi nosicielami grubaśnych złotych łańcuchów na szkoleniu z negocjacji, na które teraz chodzi. I co? Jak to teoria potwierdziła się w praktyce. Niby każdy może sobie założyć złoty łańcuch na szyję, ale sęk w tym, że niektórzy muszą, bo jest to dla nich oznaka pewnego prestiżu.
A to pociąga za sobą pewien punkt widzenia i pewien światopogląd, który nie zawsze jest dla innych korzystny.
Swoją drogą zastanowiło mnie, że chyba do tego typu handlu trzeba mieć wywichnięty kręgosłup moralny. Jak można w taki sposób wprowadzić kogoś w błąd i zupełnie nie poczuwać się, że jest się powodem pewnych konsekwencji, które ktoś poniósł? Sprecyzujmy - konsekwencje tu mają negatywny wydźwięk i nikt na nich nie skorzystał. Mam nadzieję, że takim lekkoduchom ich beztroskie podejście do innych ludzi
odbija się czasem czkawką. Albo nawet zgagą. Na którą, mam nadzieję, nie pomoże żadne rennie.

Brak komentarzy: