piątek, 9 października 2009

Brukselka z okrasą

Wczoraj w drodze do domu pomyślałam, że a co tam - zaszaleję i w końcu sobie zrobię do jedzenia coś na ciepło. Szumnie mówiąc - ugotuję coś.
Skoro Łukasza nie ma, to gotowanie nie przedstawia dla mnie większego sensu. Wyjadam wszystko co mam w lodówce i najlepiej, jeśli nie wymaga to większego zachodu przy przygotowywaniu przed zjedzeniem.
Łukasz zrobił mi zakupy przed wyjazdem. W znacznej części składały się one z mleka. Kupił mi 5 litrów. Znaczy się: jestem ocalona! Na mleku przeżyję dopóki nie wróci.
Przez pierwsze dwa dni miałam jeszcze chrupki do mleka, takie czekoladowe kuleczki z Mlekołaków, ale niestety skończyły się. Mleko więc stało się trochę mniej przydatne, bo do sklepu... oj, krótko mówiąc: do sklepu z Mlekołakami jakoś mam nie po drodze.
Zjadłam już leczo cukiniowe, więc nie mam już obiadu do ogrzewania. Wczoraj wypatrzyłam jeszcze trochę rosołu i makaron. Nie wiem czy nie minął mu już termin zdatności do spożycia, bo rosół dostaliśmy od Mamy w sobotę. Makaron za to zjem, bo bardzo lubię. Najlepiej to odsmażony z jajkiem.
No i nie wiem, co mnie naszło, że skręciłam wczoraj do warzywniaka. Pomysł wcale taki świetny się nie okazał, ale kiedy wysiadłam z samochodu, sklep był tuż obok, no to weszłam. Rozejrzałam się po półkach i wypatrzyłam najciekawsze pozycje: gruszki, kukurydzę i brukselkę.
Kupiłam tej brukselki z zamiarem zjedzenia z okrasą w postaci masła z bułeczką tartą. Wrzuciłam do garnka, ale w połowie gotowania zorientowałam się, że nie mam bułki tartej. No, a do sklepu wyjść mi się nie chciało. Ale nic to, pocieszyłam się, że przynajmniej masło mam, jakaś ta okrasa będzie.
I co?
Po ugotowaniu znalazłam w brukselce zupełnie niespodziewany typ dodatku: robaka!!
Dużego, białego i już wygotowanego na amen. Przed wygotowaniem musiał być tłusty i pękaty, bo było w nim dużo pustego miejsca w środku.
I na dodatek znalazłam w garnku mnóstwo jakiś czarnych pypków, chyba to są mszyce! Poprzyklejanych do brukselek! Musiały siedzieć gdzieś w głębi tych kapustek, bo nie było ich widać, ani kiedy je kupowałam, ani kiedy je obcinałam.
Ręce mi opadły. Gdyby sklep nie był już zamknięty, to poszłabym do niego razem z tymi wszystkimi żyjątkami i poczęstowała brukselką sprzedawczynię.
Brukselka przez swoje dodatki stała się wysoce nieatrakcyjna i tyle tylko mi z niej przyszło, że śmierdziały w mieszkaniu opary z jej gotowania.
Za to kukurydza się udała, bardzo pyszna. Gotowała się całe wieki, naśmierdziała przy tym oczywiście, bo to też wydaje z siebie w gotowaniu silny zapach. Ale smakowała mi bardzo.
Zjadłam pół kolby, a ugotowałam całe 2. Pozostałe będę jadła dzisiaj... I jutro... I pojutrze.
I w ten sposób mam żywienie na ten łikend z głowy.
Chyba sobie odpuszczę już robienie zakupów i gotowanie, bo skoro takie mi się przytrafiają mięsne dodatki, to lepiej poprzestać na samej kukurydzy. :)

2 komentarze:

Nomad pisze...

Sposób na szybką kukurydzę: Wkładamy do torebki foliowej, takiej cienkiej hipermarketowej. Zawijamy szczelnie, ale tak aby kukurydza była niejako w balonie. Wkładamy do mikrofali na góra dwie minuty i gotowe.

Unknown pisze...

:) Sprytne! Tylko hmm... brakuje mi jednego składnika: mikrofali :) z własnej woli jej nie posiadania. Ale wypróbuję u rodziców.