poniedziałek, 26 stycznia 2009

Udogodnienia

Mam mocne postanowienie aby w tym tygodniu odesłać laptopka do serwisu.
Od dłuższego czasu psuje mi się w nim napęd i najpierw przestał nagrywać płyty CD, a potem okazało się, że płyty DVD również źle nagrywa. Poza tym przy długim uruchomieniu napęd mi znika i komputer go zwyczajnie nie widzi. Ciekawostka. Na pewno nie jest to kwestia wirusów, bo brat już przeinstalowywał system i nic to nie pomogło. Laptopek nawet nie próbował udawać, żeby mu się polepszyło i pierwszą nagrywaną płytkę CD spalił.
Na szczęście w porę Adaś mi uświadomił, że Asusy mają 2 lata gwarancji i zdążę jeszcze odesłać komputer do serwisu, zanim ta gwarancja się skończy.
Kupując laptopa wiedziałam, że ma 2 lata gwarancji, ale po roku zapomniałam o tym i kiedy odkryłam, że coś szwankuje - doszłam do wniosku, że gwarancja jest na rok. Najlepsze jest to, że
na laptopie koło klawiatury nadal jest przyklejona nalepka, na której producent szumnie reklamuje parametry sprzętu i jego niewątpliwe zalety. I na tej nalepce, którą codziennie mam pod lewym nadgarstkiem - jest wyraźnie napisane: "Global warranty 24 months". Wystarczy tylko przeczytać. Podobno najciemniej pod latarnią? Zdecydowanie tak. Musiałam pojechać do rodziców i dowiedzieć się o tym od brata, bo nalepka, jakoś nie rzuciła mi się w oczy przez ponad półtora roku. :)
Czasu na wysłanie laptopa mam już raptem... miesiąc, bo tak zwlekam i zwlekam... od grudnia. Ale zawsze znajdywałam sobie bardzo dobre wymówki, aby odsuwać ten przykry dzień, kiedy się będę musiała rozstać z tym źródłem rozrywki. Najpierw Łukasz miał urlop, więc przez pierwsze 2 tygodnie grudnia laptop się mu bardzo przydawał. Potem zbliżały się święta i koniec roku, więc to zdecydowanie nie jest najlepszy czas na wysyłanie czegokolwiek gdziekolwiek. W zeszłym roku okres świąteczny trwał bite dwa tygodnie, więc nie spodziewałam się aby załoga serwisu Asusa w tym czasie była w komplecie. Przypuszczam, że kto tylko mógł - wziął urlop i odpoczywał z dala od pracy. Po świętach nie mam pojęcia co mnie wstrzymywało, ale mamy już koniec stycznia i jest to dosłownie ostatni dzwonek na załatwienie tej kwestii.
W zasadzie to doszłam do wniosku, że nigdy nie ma dobrego terminu na pozbycie się laptopa, bo jakby nie patrzeć to jest okno na świat i kanał do komunikowania się na wszelkie sposoby. I oczywiście źródło rozrywki. Zadziwiające - taki mały sprzęcik, a tyle spełnia funkcji ! I w dodatku staje się taki nieodzowny, jest dopełnieniem każdego dnia, a czasami nawet najważniejszym punktem dnia. Uzależniający wynalazek.
Człowiek z reguły ma taką wygodnicką naturę i bardzo łatwo się przyzwyczaja do dobrego, uzależnia od wygód i komfortu. Przed laptopami i innymi Personal Computers'ami były przecież komórki. Od czasu, kiedy jakieś 10 lat temu komórki stały się powszechne większość ludzi nie umie sobie wyobrazić, żeby takiego maleństwa przy sobie nie mieć. Ja na pewno należę do tych ludzi i zawsze się dziwię, jak kiedyś trzeba się było precyzyjnie umawiać, aby nie musieć kontaktować się ze sobą pińcet razy w ciągu dnia, aby ustalić, że jestem tu, spotkamy się tam, właśnie dojeżdżam, kup to, zabierz ze sobą tamto... Jaka to wygoda, prawda? Naciskam zieloną słuchawkę i juz wiem, że koleżanka się spóźni na spotkanie, bo stoi w korku, że Łukasz odebrał od listonosza paczkę, że w sklepie zabrakło filetów z kurczaka, ale jest ładny schab, że pada deszcz i muszę zabrać ze sobą parasolkę przed wyjściem z domu.
A jaki robi się chaos, kiedy komuś wyczerpie się bateria w komórce, albo - nie daj Boże - ktoś zapomni komórki zabrać z domu! :)
Dwa tygodnie temu umówiłyśmy się z Mamą i siostrą na zakupy w naszej (nie)wielkiej Plazie. Wybierałyśmy się obejrzeć te sukieneczki w Orsayu. Kamisio przyjechała z uczelni do mnie pod pracę i razem pojechałyśmy samochodem do Plazy. Mama jechała z drugiego końca miasta i pierwotnie miała dotrzeć wcześniej od nas, ale jak już byłyśmy na miejscu, okazało się, że jednak Mama przyjedzie za 10 minut. No dobrze, sklepów było mnóstwo, na brak zajęcia nie narzekałyśmy, ale do tych 10 minut nie przywiązywałyśmy się szczególnie, bo wiadomo, jak to z czasem jest. Pewnie okaże się, że najwcześniej za kwadrans, może za 20 minut Mama dotrze.
Przeszłyśmy z Kamisio po różnych sklepach w przekonaniu, że Mama zadzwoni, kiedy będzie już na miejscu. Minęło 20 minut, nic, cisza. Dzwonimy do Mamy - "Abonent po za zasięgiem, lub ma wyłączony aparat". czyżby komórka jej padła? Nie, może nie, może po prostu jest w podziemiach albo nie ma zasięgu w jakimś sklepie. czekamy dalej. Obeszłyśmy już wszystkie interesujące nas sklepy, wypatrzyłyśmy ładną bieliznę i biżuterię. Zaczęło się nam nudzić. Poszłyśmy do Orsaya pokręciłyśmy się, dowiedziałyśmy się, że sukienki jednej w naszym rozmiarze nie ma, obejrzałyśmy drugą, wyszłyśmy... i nic. Mamy nie ma. Stanęłyśmy przy barierce w holu i patrzyłyśmy na parter, czy czasem Mama nie nadchodzi. W końcu Kamisio stwierdziła, że Mama może czeka przed Plazą. Na mrozie? No ale sprawdźmy. Wyszłyśmy na dwór, przeszłyśmy przez parter... nie ma. Wracamy do Orsaya, dzwoni nieznany lubelski numer. Mama - dzwoni ze sklepu Orsaya, bo czeka już pół godziny na nas ! :) W tym samym czasie kiedy my szukałyśmy jej, ona szukała nas. Tylko się rozmijałyśmy! I też najpierw była w Orsayu, potem przed Plazą, potem znów w Orsayu i w końcu użyczyli jej telefonu w sklepie, więc mogła sie z nami skontaktować i odnaleźć na tych 200 m2, po których dreptałyśmy w kółko.
Czy to nie jest zabawne ? Trochę absurdalne, ale zabawne. I zawsze takie opowieści - a ma ich każdy przynajmniej kilka w zanadrzu - nasuwają mi pytanie: jak ludzie żyli zanim pojawiły się komórki w powszechnym użyciu??!
Nie pamiętam jak! A przecież kupiłam pierwszą komórkę w wieku 22 lat - dopiero. Jakoś przez te 22 lata nie czułam, że błądzę po omacku. A teraz wystarczy 10 minut bez telefonu i człowiek zaczyna się gubić! :)

Brak komentarzy: