sobota, 16 lipca 2011

Tydzień wspaniały

Miałam naprawdę świetny tydzień!
Nie to, żeby był to jakiś wyjątek od reguły, bo w zasadzie to moja czarna passa trwa od bardzo dawna, ale ten tydzień jest wybitnie wspaniały, a rozpoczął go cudownie udany poniedziałek. Oczywiście wszystkie te pozytywne epitety to zwykła ironia, co raczej nie trudno wywnioskować.
Umówiłam się z Mamą w pn na zrobienie pasemek. We wrześniu Mama zrobiła mi idealne pasemka, czego nie potrafił dokonać do tej pory żaden fryzjer. Zawsze kosztowało to w salonach fryzjerskich majątek, a na koniec się okazywało, że są za rzadkie, za cienkie i za ciemne i wcale nie o to mi chodziło. Za to Mama zrobiła mi super pasemka, rozjaśniaczem, w sam raz na grubość i gęstość. Wymyśliłam więc sobie, że teraz też mi zrobi, będą po rozjaśniaczu blond, więc będę je kolorować na rudo-czerwono henną w kolorze tycjanu. Wyczekałam, że mi włosy odrosną i będzie z nich jako taka fryzura, po czym w końcu w poniedziałek pojechałam do rodziców z rozjaśniaczem i nadzieją na śliczne pasemka.
Kama namawiała mnie na wieczór z winem u niej, ale nie – ja twardo obstawałam przy robieniu pasemek.
Dojechałam bez problemu, a przecież nasz samochód ostatnio ciągle się psuje. Tata walczy z nim i coś tam wymienia, ale efekt jest żaden. Gaśnie w trakcie jazdy i amba, nie zapala więcej. Ale to osobna historia. Samochód zepsuł się po raz kolejny, na szczęście już na podwórku rodziców. Stanęłam pod bramą, ale że Tata był na podwórku, to otworzył mi bramę i z wielkim uśmiechem i dumą stwierdził, że samochód jeździ. Wjechałam na podwórko i ... samochód mi zgasł. Mina Taty była bezcenna. Chyba najpierw pomyślał, że żartuję sobie z niego, albo że zadusiłam silnik przy parkowaniu. Ja sama z resztą też najpierw o tym pomyślałam, ale pomimo wielkiej nadziei, że to moja wina - samochód już nie odpalił.
Tym razem nie przejęłam się tym, ale też nie miałam powodu do zbytniego przejmowania się, bo skoro nie zepsuł mi się na mieście, na środku szosy, to pół biedy. A że już byłam u celu, to tym lepiej. Niezrażona zostawiłam samochód Tacie i poszłam do domu malować włosy.
Że samochód się psuje, to wiedziałam, ale co się stało Mamie, że zepsuła mi pasemka, to zagadka niewyjaśniona do tej pory. Zamiast pasemek, zrobiła mi blond fryz na czubku głowy. Jakimś cudem chyba zapomniała, że do pasemek, część włosów zostawia się niepomalowaną. Męczyła się z wydzielaniem kolejnych partii włosów i łapaniem ich do farby w folię, zeszło na tym całe wieki, a zanim jeszcze skończyła, okazało się, że połapała mi wszystkie włosy i o żadnych pasemkach nie ma mowy. Kiedy zmyłam farbę, a umyłam włosy natychmiast, jak Mama się zorientowała, że coś zrobiła nie tak, okazało się, że już mam całkiem jasny blond. Dramat. Mi taki kolor wcale nie pasuje, miałam coś na kształt pasemek po bokach głowy i mnóstwo blond na czubku.
Mama oczywiście załamała ręce i jeszcze ja ją musiałam pocieszać. Co prawda nie była chętna do malowania mi włosów, a ja jej mówiłam, żeby się nie martwiła, bo w razie czego się zamaluje, ale nie myślałam, że faktycznie będę zmuszona posunąć się do takiej ostateczności. To miało tylko dodać Mamie odwagi.
Pojechałyśmy więc do sklepu i kupiłam brązową farbę, którą jeszcze tego samego wieczora nałożyłam sobie na włosy. Dla odmiany farbę musiałam nałożyć sama, bo Mama już nie chciała się tykać moich włosów. No cóż, poradziłam sobie. Te niby-pasemka zamalowały się bez śladu, ale włosy mam teraz jak siano. Kompletnie suche i zniszczone podwójnym farbowaniem. A szkoda mi ich, bo od pół roku nie były farbowane żadną sztuczną farbą, tylko naturalną ziołową henną. Teraz traktuję je maskami i odżywkami, aby wróciły do formy. Pasemka mi zrobi fryzjer, za jakiś czas, kiedy już włosy odżyją. Może, ale tylko MOŻE tym razem uda mi się z fryzjerem dogadać i zrobi mi takie, jakie bym chciała.
Łukasz, kiedy przyjechałam do domu z tym blondem na głowie wybuchnął wielce radosnym śmiechem. Ubawił się przednio! Na szczęście trwało to tylko chwilę, bo już pół godziny później odzyskałam swój właściwy kolor włosów.
A Kama namawiała mnie na winko i plotki… mogłam się wybrać do niej, zamiast do rodziców.
We wtorek w pracy miałam katar. Nie wiem od czego, wydaje mi się, że był alergiczny, możliwe, że z klimatyzacji coś leci niezbyt zdrowego, nie wiem, jak oni tam ją konserwują i czyszczą, ale tego dnia klimatyzacja chodziła dosyć mocno. Ja równie mocno kichałam raz za razem, flukałam i ciągałam nosem. Zużyłam mnóstwo chusteczek i chyba równie dużo cierpliwości innych osób w pokoju, którzy musieli wysłuchiwać moich odgłosów. Wzięłam loratadynę przeciwalergicznie, ale nie pomogła mi za bardzo. Po pracy, będąc już na skraju wycieńczenia i desperacji, kupiłam sobie jakiś magiczny lek przeciwko katarowi, coś z antyalergicznym składnikiem. Dopiero, kiedy go wzięłam, zorientowałam się, że w ciągu kilku godzin połknęłam dwie różne rzeczy przeciwalergiczne. Na szczęście nie umarłam od tego. Za to katar mi przeszedł. No ale lek kosztował swoje, za raptem 6 tabletek dałam prawie 15zł, więc całe jego szczęście, że poskutkował.
Całe to kichanie mnie trochę osłabiło, wczoraj dodatkowo miałam trochę stresów w pracy, no i tym sposobem, kiedy w śr dotarłam po pracy do domu, byłam ledwo żywa. W połowie przebierania się z pracowych ciuchów w domowe, położyłam się na łóżku i zasnęłam. I tak już spałam do rana, przez 12h, od 18tej do 6.30 rano. Gdzieś koło północy tylko nałożyłam koszulkę nocną i w zasadzie to nic więcej nie zarejestrowałam aż do 4 rano, kiedy to przebudziłam się i zaczęłam odzyskiwać świadomość. Pomyślałam tylko, że miałam super produktywne popołudnie i zrezygnowana dospałam już do przyzwoitej godziny porannej.
A na dokładkę od niedzieli bolała mnie głowa. Do samego piątku. Dzisiaj jest pierwszy dzień, kiedy mnie nie boli.
Ale nie będę pytać, czy może być gorzej, bo wiadomo, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

Brak komentarzy: