wtorek, 3 marca 2009

Lata dwudzieste, lata trzydzieste...

W niedzielę pojechaliśmy z Łukaszem i Kamisio do Warszawy obejrzeć wystawę na temat XX-lecia międzywojennego.
Wystawa prezentowana była od jesieni i od wtedy zbieraliśmy się, aby pojechać ją obejrzeć, a koniec końców dotarliśmy ostatniego dna i to w dodatku bardzo spontanicznie decydując się na to. W pt Łukasz rzucił pomysł, że może się wybierzemy w niedzielę do Warszawy, ale ponieważ pracował do wieczora, więc dopiero w sobotę wróciliśmy do tematu i zdecydowaliśmy się na wyjazd. Akurat w sobotę byliśmy umówieni na kręgle z kilkoma osobami, zapytałam Kamisio czy ma ochotę z nami jechać, a ona na to, że owszem, bardzo chętnie. To świetnie!
Zawsze istniało ryzyko, że po sobotnich kręglach nie zechce nam się w niedzielę zrywać rano z łóżek i lecieć na busa - samochodem jechać nie zamierzaliśmy. Kluczenie po stolicy, szukanie parkingu, przypuszczalnie błądzenie, jak to my zwykle... żadna atrakcja. Do ostatniej chwili więc nie wiedzieliśmy czy faktycznie uda się nam dotrzeć na wystawę, ale muszę przyznać, że pomimo pragnienia spędzenia spokojnego poranka w ciepłych pieleszach - miałam ochotę przejść się po Warszawie, poczuć jej klimat, spędzić jeden dzień w innym mieście niż Lublin, a Warszawa ma swoją specyficzną atmosferę.
W niedzielę rano zebraliśmy się dosyć szybko i sprawnie. Łukasz stwierdził, że trzeba zadzwonić do Kamisio i przypomnieć jej, aby zabrała legitymację studencką. Kamisio odebrała zaspana i przyznała, że nie jest jeszcze pewna czy pojedzie z nami. Chwilę później jednak przysłała SMSa, że jedzie, jednak gdybym nie zadzwoniła, pewnie by się nie zdecydowała! Całe szczęście, że Łukasz chciał jej przypomnieć o legitymacji!

Spotkaliśmy się w busie. Prawie pustym o 8mej rano w niedzielę. Słońce już świeciło, było bardzo przyjemnie i nawet nie bardzo mroźno, dzień w sam raz na wycieczkę.
Po przejechaniu kilku kilometrów zachciało nam się spać. Łukasz pokazywał nam techniki spania na siedząco - ostatnią rewelację z jakiej się kiedyś śmiali w pracy. Sposób na dzięcioła - kiedy głowa kiwa się w górę i w dół, na popielniczkę - spanie z głową odchyloną i otwartymi ustami, na sąsiada - spanie z głową opartą o osobę siedzącą obok. Chwilę później faktycznie spaliśmy oboje, a Kamisio strzeliła nam fotkę, jak śpimy - Łukasz techniką na dzięcioła, a ja na popielniczkę. Śmiała się z nas potem bardzo i uznała, że jesteśmy żywym przykładem różnych technik stosowanych.


W Warszawie najpierw poszliśmy na kawę. Nie było większego problemu ze znalezieniem kawiarni, ani wolnego miejsca, bo na Nowym Świecie wszelkiego rodzaju coffeheaven i costa cafe są dosłownie co kilkadziesiąt metrów zarówno po lewej, jak i po prawej stronie ulicy. Jeśli przegapisz jedną - nie ma obaw, za chwileczkę znajdzie się kolejna. Do kawy zjedliśmy przepyszne kanapeczki zrobione przez moją siostrę - z wędlinką, serem, ogórkiem kiszonym, keczupem i majonezem! Zapakowała je ślicznie w torebeczki - dojechały do Wawy w idealnym stanie mocno zachęcającym do zjedzenia. Mniam, pyszne śniadanko... :)


W drodze do Zamku Królewskiego, gdzie była wystawa rozmawiałam z Tatą przez telefon. Stwierdził, że będziemy zaraz mijali Belweder. Hmm.. skoro tak, to dobrze, powiedziałam, że jak dotrzemy do Belwederu, to zrobię zdjęcie i wyślę MMSem. Rzadko bywam w Wa-wie, Belweder widziałam pewnie z raz gdzieś w podstawówce, nie pamiętam, zupełnie więc nie kojarzę, jak budynek wygląda. Może i jest sławny i znany, ale ja jestem zdecydowanie apolityczna i nie interesuje mnie architektura budynku, w którym aktualnie urzęduje prezydent. Ale, że chciałam wysłać MMSa do Taty, więc za każdym razem kiedy mijaliśmy większy budynek pytałam czy to Belweder. W końcu Kamisio i Łukasz zaczęli się ze mnie śmiać. W pewnym momencie Łukasz pokazuje mi budynek i pyta czy wiem co to jest?
- Co?
- Belweder!
No to ja sięgam po plecak, aby zrobić zdjęcie, a oni oboje pokładają się ze śmiechu. Oczywiście nabijali się ze mnie, bo to żaden Belweder nie był, to był Zamek! Tego też nie widziałam całe dekady, więc skąd mam go pamiętać? Nie mam w zwyczaju przeglądania przewodników, aby pamiętać, co gdzie stoi i jak wygląda.
Mój kochany mąż i moja kochana siostrzyczka naśmiewali się z tego jakże udanego żartu jeszcze dłuuugo.


Na dziedzińcu zamkowym stała kolejna do wejścia na wystawę. Kolejka co się zowie! Kiedy dotarliśmy sięgała do połowy dziedzińca. Zanim dotarliśmy po 40tu minutach do wejścia kolejka ciągnęła się już przez cały dziedziniec i miała nieprawdopodobną wręcz długość! Byliśmy wniebowzięci, że nie zjawiliśmy się pod Zamkiem pół godziny później.


Wystawa była... pełna informacji, bardzo długa, wszechstronna, multimedialna i... znudziła mnie totalnie. Po przejściu siedemdziesiątego pokoju oblepionego zdjęciami, opisami i telewizorkami miałam już dość. Liczyłam na spotkanie z koleżanką, ale dzień niebezpiecznie się kurczył i kiedy po 2,5 godzinie jeszcze nie widziałam wyjścia, zaczęłam SMSówać z Agą, aby ustalić czy jest sens się w ogóle umawiać. Jeden ze strażników, nadgorliwy jakiś widocznie przyczepił się widząc, że piszę SMSa i kazał mi wyłączyć telefon "bez dyskusji" - co za niemiły człowiek! Robią taką nudną wystawę, która nie ma końca i jeszcze nie pozwalają nawet napisać SMSa do koleżanki...!
Wyszliśmy po 3 godzinach, jakimś cudem nie zapadła jeszcze noc i nawet świeciło jeszcze trochę słońce. Aga dojechała do nas i poszliśmy zjeść. Widzieliśmy się w sumie półtorej godziny, ale kto by pomyślał, że tak długo zejdzie się nam na samej wystawie. Ku mojemu zaskoczeniu na dworze nadal świeciło słońce! Wychodząc miałam takie uczucie, jakbyśmy oglądali tą wystawę wieki całe i jakby już dawno zapadła noc.


Następnym punktem programu był obiad i spotkanie z Agą - pomimo, że dzien skurczył się nam dramatycznie, jednak udało się nam zobaczyć, zjedliśmy obiad w sfinxie i chwilę pogadaliśmy. Zdecydowanie planowaliśmy zupełnie inaczej podzielić czas, ale okazało się, że jeden dzień na Warszawę to o wiele za mało! :)

Potem jeszcze wysłaliśmy obowiązkowo kartki z pozdrowieniami, wyczekaliśmy się w ogonku na Poczcie głównej, gdzie w kolejce czekało około 40 osób z numerkami z ich kolejkowicza, a obsługujących było dwie w porywach do trzech osób. Jedna pani chodziła od stanowiska do stanowiska, mając za cel widocznie drażnienie klientów, którzy chcieliby spędzić niedzielne popołudnie jakkolwiek inaczej, niż tkwiąc w ogonku na poczcie, aby kupić pięć znaczków na kartkę pocztową. I kiedy ona uprawiała swoje działające na nerwy spadery, my siedzieliśmy totalnie znudzeni na jednej z ławeczek czekając, aż magiczny kolejkowicz wyświetli nasz numerek.


Swoją drogą, zastanawiające jest dlaczego nie ma automatów ze znaczkami? Znacznie by to ułatwiło życie niektórych jednostek w społeczeństwie... na przykład takich trzech jednostek, które spędziły cały dzień spacerując po obcym mieście, przez co dwie jednostki bolą buty i marzą tylko o teleportowaniu się do busa, który zawiezie ich do rodzinnego miasta.

Do domu wróciliśmy po 22giej, wyjechał po nas Tata. Uraczyliśmy go opowieścią o dzieciaku, który na mnie nawarczał i o tym, jak cały dzień śmieszył nas dzidziuś w betoniku. Loża Szyderców w postaci Łukasza i Kamisio nie omieszkała oczywiście opowiedzieć o moim Belwederze.
Bardzo udany dzień i bardzo zabawny wyjazd, to był taki zwiastun wiosny i pobudka z zimowego snu. Powoli zachciewa się nam aktywności, skoro już słońce się pokazuje, to znak, że czas na wycieczki.

Brak komentarzy: