czwartek, 12 marca 2009

Kwaśne mandarynki i słodkie drinki

Zima jest u nas sezonem na owoce cytrusowe i w każdym sklepie z zieleniną półki uginają się od pomarańczy, mandarynek, grejpfrutów i cytryn. Sezon zaczyna się na kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia, a kończy z początkiem wiosny. Tej zimy miałam fazę na mandarynki. Łukasz jakoś nie przepada za nimi, ale mi kupował co dwa trzy dni po kilogramie i dbał, aby mi ich nie zabrakło. Miał upatrzone miejsca, gdzie sprzedawali bardzo pyszne - dojrzałe i słodkie - i rzadko trafiała się jakaś kwaśniejsza. Mandarynki mają to do siebie, że potrafią wyglądać bardzo niepozornie, a mimo tego są słodziutkie i przepyszne.
Zajadałam się wiec nimi, jak maniaczka i ochota na nie wcale mi nie przechodziła.
Aż do pewnego pięknego popołudnia, kiedy to wyszłam z aerobiku i zamarzyło mi się samej zrobić zakupy. Poszłam do sklepu po rybę na obiad na następny dzień, ale na stoisku z owocami zobaczyłam przepiękne, wielkie i mocno pomarańczowe mandarynki. Wyglądały tak smakowicie, że kupiłam ich ponad kilogram.
Przyszłam do domu i od razu zabrałam się do ich jedzenia. I tu czekało mnie g
orzkie rozczarowanie, albo bardziej trafnie rzecz ujmując: kwaśna niespodzianka. Mandarynki były kwaśne i trochę niemandarynkowe, jakby bez smaku. Zjadłam dwie, dramatycznie spadło mi pH w ustach i żołądku, zakwasiłam się totalnie i odrzuciło mnie od mandarynek skutecznie. Pech chciał, że tego samego dnia wcześniej również Łukasz kupił mandarynki i trafił na wyjątkowo niedojrzałe - były dosyć słodkie, ale twarde i mało apetyczne. Za to te, które kupiłam ja apetyczne nie były wcale, były anty-apetyczne!
Mandarynki schowałam wiec głęboko do szuflady w lodówce i stwierdziłam, że skoro nie mam pomysłu na ich sensowniejsze zastosowanie, muszą tam leżeć i czekać aż doznam natchnienia i wymyślę coś bardziej produktywnego niż ukrywanie ich przed sobą samą. Sam widok tych mandarynek działa mi na nerwy, bo patrząc na nie - od razu czułam w ustach ich kwaśny smak.
Natchnienie spłynęło na mnie na naszej niedzielnej wycieczce do Warszawy. Wymyśliłam, że zrobimy z nich sok. Zadzwoniłam do rodziców z prośbą, aby wyszukali u Babci wyciskaczkę do soków i jeszcze tego samego wieczora Tata odbierając nas z busa przywiózł mi ją.


Sok zrobiliśmy dopiero dzisiaj, była przy tym niezła zabawa. Wyciskaczka jest zupełnie zwyczajną, szklaną podstawką z wystającą górką, na którą się nabija połówkę owocu i dosłownie wykręca z niego sok. Babcia ma ją odkąd pamiętam i jest to jedna z tych rzeczy, która bardzo mi się podobała, kiedy byłam dzieckiem.
Wycisnęliśmy dzisiaj więc wszystkie mandarynki - i te kwaśne i to niedojrzałe i zrobiliśmy cały dzbanek soku. Trochę go trzeba było osłodzić i rozcieńczyć wodą, bo pomimo że dwa tygodnie leżenia w lodówce trochę jakby złagodziło te kwasieliznę, to jednak sam sok był wyjątkowo ostry.
Po wymieszaniu z wodą i cukrem sok okazał się wyśmienity! Przepyszny!
Doprawiliśmy go jeszcze do smaku wódką i po długim dniu wypiliśmy relaksujące drinki.
Biedne mandaryki nie wylądowały więc jednak w koszu, chociaż były na dobrej drodze, aby tam się znaleźć. Udało się wymyślić dla nich świetne zastosowanie.


1 komentarz:

Just pisze...

"Doprawiliśmy go jeszcze do smaku wódką"... Tia... Wódka zdecydowanie poprawia smak ;) strasznie fajnie to napisałaś! aż się nie mogłam nie uśmiechnąć :)))