piątek, 20 marca 2009

Szkolenie - marzenie

Szkolenie się zakończyło dzisiaj, po dwóch dniach uczciwej, wytężonej pracy nad sobą i swoimi problemami z zarządzania swoim czasem - co jest kompletnie niepoprawnym zwrotem i na co uczulał nas trener przez obydwa dni - uczyliśmy się bowiem zarządzać sobą w czasie, czasem przecież nie rządzi nikt.
Ktokolwiek wysili swoje szare komórki, zrozumie o co mi chodzi :)
Szkolenie było fantastyczne, była to świetna zabawa i w zasadzie najbardziej to się dla mnie liczy. Nawet najnudniejszy temat da się znacznie uprzyjemnić, jeśli będzie zaserwowany w atrakcyjnej formie, a tym razem formę w znacznej mierze stworzyliśmy sobie sami i była w sam raz na miarę dla nas.
W chwilach spadku formy ratowaliśmy się rozrywką w postaci dorysowywania buziek literkom na kartkach z naszymi imionami, sprowokował to Bodek, który nawet jest podobny do buziaczków, jakie mu zmalowałam na jego plakietce.
Pożegnaliśmy się wszyscy z odrobiną żalu i nawet nikomu (poza jedną osobą) nie spieszyło się, aby wcześniej skończyć, urwać się, wyjść. Dwa dni śmiania się, żartów i zabawy - to nie brzmi, jak szkolenie, ale naprawdę - mówiąc tylko za siebie - ja się bawiłam wyśmienicie i z chęcią pociągnęłabym to szkolenie znacznie dłużej. Tematów do pogłębienia i przerobienia było mnóstwo, więc na pewno byłoby co robić.
Niestety jednak o 16.30 wylegliśmy na ulicę i podążyliśmy w stronę domu, jakkolwiek daleko by on był.
Nasz nocleg w hotelu na Wólcz
skiej zakończył się rano pysznym śniadaniem, byłyśmy bardzo zadowolone z warunków, nic więcej nie trzeba na taki jednonocny wypad.
Tak Just, pościel była różowa (!) i miała logo firmowe pięknie wydrukowane, w rządkach, po bokach. Spałyśmy w tych logach, czując się niczym pieniążki w skarbonce, ale na szczęście nie śniły
mi się żadne koszmary i nie obudziłam się ze skarbonką odciśniętą na policzku. O Twoim śnie przypomniał mi Bodek, jego też śmieszy ta pościel. No ale co? Firmowe, to firmowe!
Obie z Kariną obejrzałyśmy sobie dokładnie cały pokoik, łazienkę, szafy, Karina obczaiła, co można oglądnąć w TV i wynik inspekcji był nader zadowalający.
Artek, który zasiał w nas zwątpienie w ten hotel - wyparł się, jakoby cokolwiek takiego mówił, stwierdził, że tylko mówił, że to jest potwornie daleko i będziemy tam drałować na to wygnajewo. No owszem, daleko jest, ale w tym kierunku Wa-wa ma metro, poza tym tramwajów jest mnóstwo. Nie dokuczyła nam ta odległość. Z resztą, co może być uciążliwe z doskoku, jeśli się ma z tym do czynienia tylko jeden raz?
Popołudniu, zanim nadeszła godzina odjazdu, poszłyśmy na mały rajd po sklepach. Tak sobie zwiedziłyśmy co nam wypadło po drodze na pocztę i z powrotem, niefortunnie w jednym z nich była prześliczna biżuteria, której się nie oparłam... To jest moja wielka słabość!
Obowiązkowo też wysłałam kartki - m. in. do Babci i Łukasza.
Zapakowałyśmy się do busa, już jako ostatnie sztuki, bo bus stał mocno zapakowany i tylko czekał na swoją godzinę, aby odjechać. Jakiś miły chłopak ustąpił nam miejsca, abyśmy mogły siąść koło siebie i dzięki niemu droga powrotna minęła nam niepostrzeżenie i przyjemnie na ploteczkach. Grunt to dobre towarzystwo, nie mogłam pojechać w lepszym :)
W Lublinie poczułam się bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa, że to już dom, moje miasto, nic obcego, same swojskie widoki, ulice, znana okolica i nie trzeba się zastanawiać, w którą stronę iść, jak nie zabłądzić, gdzie coś znaleźć.
A w domu? Dorwałam się oczywiście do komputera i internetu! Musiałam nadrobić zaległości! Taki mały odwyk mi jednak dobrze zrobił. Kompletnie nie myślałam o poczcie, serialach, mailach, blogu i innych uzależniaczach.
Na szczęście jednak wróciłam do cywilizacji z tej dzikiej Warszawy! Uff...:)

Brak komentarzy: