środa, 18 marca 2009

Śnieżna apokalipsa

Aaaaaa!!! Ale fajna pogoda!!
Ale fajny dzień! Jest jedna wielka masakra komunikacyjna, rano Lublin sparaliżowało i rozpoczęła się apokalipsa samochodowa! Ale była impreza!
Wyszłam sobie rano z domu, zupełnie nieświadoma sytuacji, jaka panuje na drogach, widziałam tylko, że pada śnieg, no ale to żadna katastrofa! Przecież popaduje sobie co kilkanaście dni, czasem nawet zdarza się że pada kilka dni pod rząd, jakoś do tej pory zima przechodziła bez większych katastrof z tego powodu.
Wyrobiłam się rano wcześniej, aby spokojnie dojechać do pracy na 8,30, bo przecież o 17tej mam aerobik i muszę zdążyć. Doszłam do samochodu, zmiotłam z niego dziesięciocentymetrową warstwę świeżego, mokrego śniegu, ucieszyłam się, że samochód dzięki temu trochę się umyje, wsiadłam, ruszyłam i po przejechaniu 50-ciu metrów stanęłam w korku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to za korek, ale skoro utknęłam jeszcze przed wyjazdem z osiedla, przypuszczałam, że nie działają światła na rondzie przy Al. Jana Pawła II – jest to typowy objaw, kiedy samochody od strony naszego osiedla muszą czekać na wjazd na rondo. Spokojnie więc jechałam sobie metr za metrem, dojechałam do ronda i trochę zdziwiłam się, że światła jednak działają, ale po zjechaniu ze świateł w każdą stronę jest korek. Nie widziałam wtedy jeszcze, że korek nie kończy się aż do samego ronda na Zana. Jechałam więc w nieustającym korku przez całą długość Filaretów od ronda na JPII, aż do Zana. Moje 2,5 km spod bloku pod pracę pokonałam w jedyne 40 minut! Na obu pasach ciągnęły się sznury samochodów, stawaliśmy dosłownie co trzy metry i tylko o tyle dobrze, że wszyscy byli w miarę spokojni, kulturalni, przepuszczali się nawzajem, nikt się nie złościł, nie trąbił, nie wpychał. Być może ten wyjątkowy spokój wynikał z nieświadomości, bo nie wiem czy ktokolwiek spodziewał się, że tak wygląda sytuacja na wszystkich bardziej uczęszczanych szosach w Lublinie. Wyjechaliśmy sobie z osiedla, z naszych zacisznych mieszkań i myśleliśmy, że korek jest w okolicach Filaretów, na JPII również, ale im dalej ujedziemy tym będzie lepiej. Cóż, było dokładnie na odwrót! Im dalej jechaliśmy, tym było gorzej!
Doturlałam się do pracy po niewyobrażalnym czasie, obejrzałam sobie po drodze ciekawe widoki, kierowców jeżdżących według własnych upodobań i potrzeb, zupełnie ignorujących znaki drogowe i przepisy ruchu. Każdy ratował się, jak tylko mógł i potrafił!
W windzie spotkałam Artka, któremu dojazd do pracy z objazdem przez miasto zajął 1 godzinę 40 minut. Pomimo, że była już godzina 9ta i tak byliśmy pierwsi w pracy z całego naszego zespołu. Chwile po nas przybył Marek, a ponieważ on dojeżdża spod Lublina, to zdaje się, że jego osiągnął największą prędkość z nasz wszystkich.
Każda kolejna osoba przychodząca do pokoju opowiadała swoje wrażenia i przygody i doszliśmy do wniosku, że w trasie po Lublinie czas przejazdu wydłuża się proporcjonalnie i sprawiedliwie w miarę zwiększania odległości. Oznacza to tyle, że Im dalej ktoś mieszka, tym gorzej ma dzisiaj z dojazdem.
Na Filaretów pod wiaduktem koło kościoła stoją hurtem rożne autobusy, do wyboru, do koloru! Puczos stwierdził, że tkwił wieki całe na przystanku i zastanawiał się, dlaczego nie nadjeżdża żaden autobus, ale kiedy dojechał do Filaretów wszystko stało się jasne! Co miało jeździć po mieście, skoro wszystkie autobusy stały właśnie tu?
Tramwaje stoją gdzie popadnie, kierowcy zaparkowali je zupełnie beztrosko; na środku ronda, na przejściach dla pieszych, między przystankami, wygląda to tak, jakby im wyłączyli prąd w kablach, co z resztą jest niewykluczone.
Kierowcy jeżdżą jakkolwiek aby tylko nie stać w miejscu; pod prąd, po zakazach, po chodnikach i trawnikach, skręcają gdziekolwiek się da, aby zjechać z zakorkowanej trasy. Co bardziej zrezygnowani porzucili swoje auta na poboczu, może zabrakło im benzyny. Na szczęście mi Tata często powtarza, że zawsze muszę mieć zalane przynajmniej pół baku, a w ziemie najlepiej ¾. I na szczęście tankuje, jak mi radzi. Chociaż po dzisiejszym 40 minutowym tkwieniu w korku poziom benzyny w baku dramatycznie mi spadł...
Pogotowie jeździ z częstotliwością dokładnie co 20 minut. Nie wiem czy tyle jest wypadków, czy pogoda tak osłabiła co bardziej podatne na zmiany ciśnienia jednostki.
Pługów, piaskarek i solniczek do 11 rano nie widziałam w naszych okolicach, potem przestałam się interesować sytuacją.
Najbardziej dziwi mnie, skąd takie zamieszanie na mieście, skoro spadło naprawdę niewiele śniegu! Breja na szosach nie jest aż tak dokuczliwa czy niebezpieczna, aby sparaliżować całe miasto. O co tu chodzi?
Powszechnie wiadomo, że kiedy pada deszcz lub śnieg kierowcy dostają małpiego rozumu i zapominają jak się jeździ. Robi się wtedy bardzo niebezpiecznie, a jeśli do tego jest już ciemno, to trzeba mieć oczy dookoła głowy, szósty zmysł i zdolności przewidywania najgłupszych scenariuszy, bo wszystko się może zdarzyć i można mieć stłuczkę na najbardziej niewinnym odcinku drogi.
Chyba trzeba brać poprawkę również na sytuacje, kiedy na szosie zalegnie mała warstwa śniegu i szukać wtedy alternatywnych sposobów dostania się do celu.
Ja gdybym tylko rano miała nawyk słuchania radia, a tym samym szansę usłyszenia o gigantycznych korkach w całym mieście – z pewnością włożyłaby, swoje buty trekingowe i przyszła do pracy na piechotę. Zajęłoby mi to 25 minut, a nie 40-ci. Niestety sama z siebie nie słucham radia, a Łukasza, który je zawsze włącza - nie ma, więc padłam ofiarą paraliżu komunikacyjnego, jak setki innych kierowców dzisiaj.
Założę się jednak, że mało który miał taką świetna zabawę jak ja, obserwując co się dzieje! :)

1 komentarz:

Just pisze...

Moja droga, a u mnie w Paryż-ewie wiosna! ciepło - w sweterkach ganiamy... W niedzielę ma być w W-wie podobno -1 stopień...