czwartek, 23 kwietnia 2009

Takie życie...

Czytam biografię Jane Fondy. Autobiografie bo sama ją napisała. A namachała laska prawie 600 stron i to dużego formatu!
Bardzo fajnie pisze, ciekawie opowiada, nie rozwleka się nad niczym, a dosyć wszechstronnie ujmuje to swoje życie.
Sama Fonda ma ewidentnie lekkie pióro i zdolności do pisania, ale też maiła bardzo dobrego redaktora - o czym ona sama też wie, bo książka jest bardzo zgrabnie napisana i jest wciągająca.


Uwielbiam biografie! Mam słabość do biografii i takich książek typu reality. Nawet słabiej napisana książka, jeśli opowiada o prawdziwym życiu ma dla mnie tą tematyczną przewagę nad beletrystyką.
Kiedy czytam książkę opisującą coś zmyślonego, jakąś fikcyjną fabułę - zwracam dużą uwagę na technikę pisania, na to, jak jest skonstruowany sam tekst, jak się go czyta, czy zdania toczą się w głowie gładko. Jeśli jest napisana płynnie i zgrabnie i dobrze się ją czyta, wówczas lektura jest wciągająca. Ale jeśli autor nie ma talentu do słowa pisanego... O rany, wtedy nawet najbardziej pomysłowa fabuła nic książce nie pomoże! Książka staje się gniotem i przebrnięcie przez nią wymaga nie lada zacięcia ode mnie. A ponieważ nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, więc męczę tak te nieudaczniki i tylko przeskakuję co większe i mniej treściwe akapity, byle tylko skończyć.
Oczywiście, jeśli dobrze napisana książka ma słabą fabułę, też nie można jej uznać za udane dzieło, ale przynajmniej czyta się to z przyjemnością i nie trzeba się do tego zmuszać.
Z biografiami jest inaczej. Warsztat pisarski jest mniej istotny, kluczowe są te fakty, o których można poczytać. Samo założenie książki jest fascynujące i nobilituje książkę dosyć zdecydowanie.
Przeczytałam już sporo biografii, kupiłam tez kilka. Największa galeria biografii jakie posiadam jest o życiu Audrey Hepburn – mojej ulubionej aktorki. Ale oprócz tych kupiłam tez bardzo udanie biografie Grace Kelly, Marylin Monroe i innych. Ostatnim nabytkiem jest pięknie wydana Jane Fonda.
Przez pierwsze sto stron Fonda w swojej biografii opisuje dzieciństwo i dorastanie. Niezbyt wesoły okres, jak z resztą znaczna większość jej życia. Trudno sobie wyobrazić co przezywa dziecko, kiedy umiera mu mama, a już na pewno kiedy dowiaduje się, że popełniła samobójstwo podrzynając sobie brzytwą gardło. Kosmos. Czytając takie rzeczy zawsze nachodzi mnie myśl: jakie to szczęście wyrastać we w miarę normalnej rodzinie. Bez traumatycznych przejść, przeżyć i przykrości. Mieć normalne życie, normalne, przeciętne i pospolite problemy, rozterki. Mieć zwyczajne i normalne relacje z rodziną. Mieć rodzinę w ogóle! Kogoś, kto dba o dziecko i komu na dziecku zależy. Kto motywuje, aspiruje ale też i przytula. Ja osobiście dodam: mieć też z kim się pokłócić. :)
Takie myślenie o rodzinie – mniej lub bardziej zdrowej i szczęśliwej, nasuwa mi wspomnienia z czasu studiów, kiedy zobaczyłam zupełnie nowe oblicze mojego miasta i rodzinyjako takiej w ogóle.
Na studiach – kiedy już wybrałam na naszej pedagogice specjalność i padło na resocjalizację – miałam przez 2 tygodnie praktyki z kuratorem sądowym. W ramach praktyk pan Grzesio oprowadził mnie po swoim terenie, nad którym sprawował nadzór. Częścią jego terenu były okolice ulicy Dzierżawnej. Koło (byłej już) cukrowni lubeskiej. Te rejony były mi kompletnie nieznane. Czasem tylko zdarzało mi się przejechać autobusem przez ulicę gazową, ale tam jeszcze nic szczegółowego nie widać – zupełnie zwyczajna, może uboższa, ale standardowa ulica lubelska. Pan Grzesio jednak pokazał mi nowe oblicze Lublina – lubelskie slumsy! Słowo daję, że nie miałam pojęcia, że takie miejsca w Lublinie istnieją! Weszliśmy w głąb osiedla, a tam dosłownie slumsy. Małe baraczki, mini domki, które bardziej przypominają kontenery niż domy, bieda i niski poziom wszystkiego co składa się na życie. Ludzie żyją z dnia na dzień, ze złotówki na złotówkę i nie mają zupełnie żadnych aspiracji. Kierują się swoim własnym odmiennym od standardowego systemem wartości, mają zupełnie kosmiczne autorytety, albo nie mają ich wcale. Sprawiają wrażenie, jakby nie chcieli, nie potrzebowali i nie dążyli do niczego więcej niż mają, a mają naprawdę niewiele, prawie nic. Każdy żyje sobie, dzieci chodzą samopas, bo albo rodzicom nie chce się nimi zająć i ich kierować i kontrolować, albo dzieci nie pozwalają rodzicom na to i zupełnie ich lekceważą.
Przemoc fizyczna i psychiczna kwitnie. Na kilkuset metrach kwadratowych można znaleźć cały przegląd oskarżonych o wszelkiego rodzaju przestępstwa i wykroczenia, można tez znaleźć specjalistów od tych przestępstw i wykroczeń. Dzieci chyba nigdy nie splamiły swoich rąk dobrowolnym podniesieniem do oczu książki, za to doskonale wyszkoliły się w wagarowaniu i różnego rodzaju kolizjach z prawem. Ludzie nie potrafią sklecić kilku zdań do kupy, aby wystosować jakiekolwiek podanie. Nie umieją nawet wypowiedzieć się składnie…
To dopiero był kosmos!
Codziennie wracałam praktyk ze spuchnięta głową, a przez te dwa tygodnie chodziłam w stanie permanentnego szoku! Jak można tak żyć? I co ważniejsze: jak można tak żyć i nie chcieć nic zmienić? Z pokolenia na pokolenie ludzie żyją tak samo… Jakąkolwiek pomoc albo sugestię od kuratora przyjmują sceptycznie i niechętnie. A już z cudem graniczyło namówienie ich na co bardziej zdecydowane posunięcia - typu oddanie syna do ośrodka wychowawczego, aby nie dostał wyroku za kolejne przestępstwo, na które na pewno zostanie namówiony przez koleżków, albo za samo wagarowanie, bo koledzy nie pozwalają mu dotrzeć do szkoły, chociaż codziennie rano wychodzili z domu.
Dramatyczne życie. Kompletnie nienormalne. Przerażające….

Brak komentarzy: