wtorek, 17 listopada 2009

Czarcia łapa

Sobotni wieczór spędziliśmy w knajpce / restauracji czy jakkolwiek to nazwać. Z parą znajomych.
No właśnie, brakuje mi w polskim języku słowa odpowiedniego do tego typu miejsca - nie restauracja, bo to brzmi zbyt szumnie i dumnie, jak na takie małe miejsca, gdzie w większości wpada się na piwo, drinka lub plotki ze znajomymi.
Nie jest to też knajpa, bo to określenie ma nieszczęsne korzenie PRL-owskie, kiedy to oznaczało typową mordownię, gdzie piło się na umór, nie jadało, ale za to biło czasami. Nie pytajcie, ja tych czasów nie uświadczyłam, ale co mam poradzić na to, że słowo "knajpa" źle się kojarzy?
"Pub" to takie angielskie określenie i bardziej pasuje na nasz bar - cześć gości siedzi przy blacie barowym, inni przy stolikach, wszyscy obowiązkowo z drinkami lub piwem, za to jedzenia nie ma. ewentualne frytki lub zapiekanka nie podchodzą pod ambitna kategorię "jedzenie".
"Bar" to też nie to, z resztą jest to w moim wyobrażeniu dokładnie to samo, co pub.
No i co nam zostaje?
Jest mnóstwo takich miejsc, gdzie pije się kawę, drinki, piwo i wszelkiego rodzaju inne napoje chłodzące i gorące, można zjeść mniej lub bardziej dobre ciastko, a na większy głód mają tez odpowiednią kartę dań, w której królują sałatki, pizze, makarony, tudzież naleśniki.
Małe miejsce, na kilka lub kilkanaście stolików. Bez recepcjonisty, basera i tylko z kilkoma kelnerami.
No nie wiem, ale w takim miejscu byliśmy. Z tą tylko różnicą, że mieli tam miejsce dla recepcjonisty, ale nie używane.
Poszliśmy do "Czarciej łapy" na starówce. najpierw przedefiladowaliśmy przez Stare Miasto zaglądając po drodze do naszych ulubionych knajp - Magii i U szewca. Niestety oba miejsca były zapakowane po ostatni stolik. No U szewca były dwa malutkie dwuosobowe stoliki wolne, ale nas to nie urządzało.
W Czarciej łapie ie byłam nigdy, albo od wieki wieków dawna. Podobno nie tak dawno temu kupił czy wydzierżawił to pewien potentat na naszym mikroskopijnym lubelskim ryneczku lokali rozrywkowych. I zrobił z Czarciej łapy całkiem fajne miejsce. Przyjemne i stylowe. Wcześniej w tym lokalu była taka dansingownia. Straszyło nas to okropnie za każdym razem, kiedy ze znajomymi mijaliśmy ten róg Starego Miasta, bo dochodziły z wnętrza przeraźliwe dźwięki muzyki w stylu... no nie nowoczesnym. Takiej, jaką grali na dancingach w czasach "07 zgłoś się". Dokładnie takiej. Czy ktoś w Czarciej łapie tańczył, nie wiem. Ale prawdopodobnie tak i prawdopodobnie byli to starsi ludzie, którzy z nostalgią wspominali czasy, w jakiś rozgrywa się akcja serialu "07 zgłoś się".
Teraz zamiast kapeli podwórkowej Bronka Kieszonki, w roku sali, stoi na podwyższeniu fortepian. Prawdziwy, eleganci czarny fortepian.
Ładnie jest w środku, chociaż nie mam porównania, ani bladego pojęcia, jak było wcześniej. Teraz jest przyjemnie, aczkolwiek tak... piekielnie. :)
Wystrój został przemyślany pod kątem czarta z nazwy lokalu. Trochę ciemnawo, dużo czarnego, elementy czerwonego, malowidła na ścianach z jakimiś diabełkami / aniołkami lub innymi niezidentyfikowanymi golaskami.
Wypiliśmy tam to, co każdy z nas zamówił, pogadaliśmy, posłuchaliśmy opowieści, jak to Bartek się oświadczał w Rzymie, poznaliśmy przyszłą Panią Bartkową, uśmialiśmy się z przeróżnych opowieści dziwnej treści i wyszliśmy bardzo zrelaksowani i wyluzowani. Jak to zazwyczaj bywa po spędzeniu miłego wieczoru w dobrym towarzystwie.
Wracaliśmy do domu bardzo głodni. Zaraz po wyjściu z knajpy zaczęło nam burczeć w brzuchu. Zamarzyły się nam omlety z pieczarkami, jakie robiła nam Mama Łukasza tydzień temu. W drodze do domu zajechaliśmy więc do Tesco i kupiliśmy pieczarki, a na późną kolację zjedliśmy pyszne omlety, prawie tak dobre, jak u Teściowej. Nie aż tak dobre, ale smakowały nam bardzo. Może na zasadzie, jaką głosiła zawsze moja Babcia: z głodem lepsze niż z miodem. :)

Brak komentarzy: