poniedziałek, 9 listopada 2009

Zdecydowanie najgłupszy...

Przeczytałam drugą książkę Christophera Moore’a: "Najgłupszy anioł".
Podsumować można ja bardzo zwięźle: najgłupsza książka.
Wydawca na obwolucie jego książek, reklamuje twórczość Moore’a stwierdzeniem, że na podstawie „Najgłupszego anioła” jest kręcony w Hollywood film. Hmm… Nie wiem jak to jest możliwe. Co ma w tym filmie być ciekawego - jest to dla mnie niepojęte. Z TAK niedobrej książki nie da się zrobić nawet ledwo dobrego filmu. Ta książka nie zostawia nawet cienia nadziei na to... Mimo wszystko film ma być i znając życie polski dystrybutor tez go kupi i będzie wyświetlał... Miejmy nadzieję, że bez wielkiego sukcesu.
"Najgłupszy anioł" opowiada o czasie przed-bożo-narodzeniowym. W duchu świąt, których nikt nie chce i nie lubi, bo przyprawiają ludzi o frustracje i poczucie osamotnienia. Na ziemię zlatuje ulubiony anioł Moore’a, Razjel – po to tylko chyba, aby narobić bałaganu.
W tej książce pojawiają się liczne osobniki w stylu zombie – powstali z martwych, w takim stanie, w jakim leżeli 6 stóp pod ziemią, aby już być w klimacie amerykańskiej nomenklatury.
Jak dla mnie to jest klimat nie-świąteczny, mało tego, jest to klimat niesmaczny. Na pewno nie jest to literatura strawialna. Czytałam te wypociny i zastanawiałam się po pierwsze kto to wydał i dlaczego – i przychodzi mi do głowy tylko jedno wytłumaczenie – amerykański wydawca poszedł za ciosem i aby wyciągnąć maksymalnie dużo z nazwiska Moora, skoro już jest popularne, wypróbowane i kupowane przez czytelników.
Wartości to coś-zwanego-szumnie-powieścią nie ma żadnej. Żadnej! Ani to śmieszne, ani błyskotliwe, ani się dobrze czyta, ani nie wciąga, ani nie wywołuje żadnych refleksji.. NIC.
Wywołuje za to dosyć dużo zażenowania i konsternacji.
Przeczytałam te wypociny - napisane chyba na jakimś wybitnie wysokim haju, skoro autorowi wydały się zabawne – i o ile „Baranek” Moore’a bardzo mi się podobał i Moore dostał za niego votum zaufania, o tyle po „Najgłupszym aniele” z tego votum zaufania zostało mu już tylko votum. Bliżej niesprecyzowane i równie skonsternowane, jak ja po przewróceniu ostatniej strony.
Szkoda było czasu na czytanie tej książki. Powieścią to coś, w żadnym wypadku nie jest. „Powieść” to zbyt ambitne określenie jak na coś, niemającego żadnych zalet.
Ale to nic – mam w kolejce jeszcze 6 książek Moore’a i o ile kolejna nie okaże się takim samym gniotem, zamierzam przeczytać je wszystkie. Może tylko na tej jednej się tak Moore’owi powinęla noga?
Może upalił się za dużo gandzi i wybredził tą książkę zza oparów trawki, jak to lubią czasami Amerykanie. A wiem z doświadczenia, że rynek zielarski w tym kraju ma się rewelacyjnie i jest to bardzo popularna forma rozrywki. Tak dokładnie: nie to, że używki, to jest dla młodych amerykanów forma rozrywki. Jak to nam tłumaczyli: „W Europie, kiedy przychodzą znajomi, pytacie czy napiją się herbaty. A my, kiedy kogoś lubimy, oferujemy im zioło do zapalenia”. A my dodawaliśmy w duchu nieodmiennie: „i potem wam to wyżera rozum z głowy”.
Od czoraj czytam kolejną książkę Moore’a: „Brudna robota”. Dostał drugą szansę. Chciałam w Mielcu po skończeniu tego „…anioła” poczytać kogoś innego, ale Łukasz miał w pokoju takie dziwne i ambitne pozycje, których bałam się dotknąć.
Z desperacji sięgnęłam po Milana Kunderę, ale książka mnie tylko uśpiła. Jakoś nasi sąsiedzi od południa do mnie nie trafiają. A już wybitnie nie mogę zdzierżyć tego bajdurzenia Kundery i tej atmosfery bierności. Życie jego bohaterów rozłazi się im samym w rękach, co mnie raczej drażni niż ciekawi, więc nie nabrałam, jak dotąd ambicji przebrnięcia przez cały jego dorobek literacki.
Wróciliśmy więc do domu, a ja wróciłam do Moore’a. Po przeczytaniu 5 stron, watek rozwija się sensownie. Może więc „… anioł” pójdzie w zapomnienie. :)

Brak komentarzy: