piątek, 20 marca 2009

Wyprawa w nieznane

No więc wczoraj rano... Nie! Wróć! Popraw! ...wczoraj w nocy, bo o godzinie 4-tej NAD ranem, zerwałyśmy się z łóżka - Karina i ja, każda oczywiście ze swojego łóżka w swoim domu - aby wyruszyć w niezapomnianą, wymarzoną podróż do Warszaffki.
Spakowałam się w większości w środę wieczorem, wydawało mi się więc, że wybiorę się super szybko, ale czas rano ma to do siebie, że ulatuje niepostrzeżenie i właśnie tak lotem błyskawicy przeleciała mi cała godzina i nie zdążyłam na pierwszy - uwaga!: pierwszy autobus poranny na dworzec PKS. Pojechałam więc taxi, za co zapłaciłam dokładnie tyle samo, ile płaci się za busa do Wa-wy, no ale trudno, wstawanie o 4 rano było dla mnie wielkim wyzwaniem, które odrobinę mnie przerosło, zwlokłam się więc z łóżka z 25-cio minutowym poślizgiem i właśnie tych 25-ciu minut mi zabrakło, aby zdążyć na autobus. Sytuacja na szosach nie wyglądała aby tragicznie, po wczorajszej katastrofie, śniegu jeszcze dosypało, więc mamy białą zimę w Lublinie, ale na jezdni nie ma żadnej katastrofy, muld śniegowych czy lodu. Zupełnie spoko dało się przejechać przez miasto. Ku mojemu zdumieniu o godzinie 5.40 jeździło naprawdę sporo samochodów! O której ci ludzie zaczynają pracę?? A może oni wracali z pracy o tej porze...? Nie z pracy się wraca po 6-tej, albo po 7-mej... Najwyżej z imprez wracało się po 5-tej, ale przecież nie samochodem... Pracodawcy są widocznie nieludzcy i każą ludziom przychodzić do pracy na 6-tą.
Bus - pomimo nieprzyzwoicie wczesnej pory, zapakował się na 90%. Spodziewałam się, że będziemy rano w busie spać, ale tak się nam świetnie gadało z Kariną, że cała prawie 3-godzinna podróż minęła nam w tempie ekspresowym i nim się obejrzałyśmy bus już śmigał po stolicy.
Rozważałyśmy jeszcze w środę pojechanie w czwartek busem późniejszym - może o 6.10, może nawet o 6.45, ale z obawy przed korkami w Wa-wie wybrałyśmy ten o 6.00, co wyszło nam na dobre. Bus w korkach prawie nie stał, dojechał przed 9-ta rano, co oznaczało, że miałyśmy jeszcze 45 minut, aby spokojnie dotrzeć na Żurawią, po drodze zahaczając o cofee heaven, gdzie Karina kupiła sobie kawę za znalezione 10 zł. :)
Szkolenie okazało się świetną zabawą, trener od samego początku wprowadził bardzo przyjemną i zachęcającą do aktywności atmosferę. Z naszej firmy było łącznie 4 osoby, do tego 3 dziewczyny z innych firm. Całe 7 godzin byliśmy mocno skupieni na temacie, dyskutowaliśmy i włączaliśmy się wszyscy czynnie do każdego zadania, ale też temat szkolenia: zarządzanie czasem - lub jak kto woli poprawniej - zarządzanie sobą w czasie- bardzo nas interesował i wszelkie informacje, porady, triki i reguły z tej dziedziny są dla nas bardzo przydatne do pracy. Każdy z nas boryka się z milionem zadań w ciągu jednego dnia pracy, dzwoniącymi telefonami, które nie mogą zaczekać, drobnymi ale pilnymi i ważnymi sprawami na wczoraj, które trafiają do nas jutro, dużymi projektami, od których notorycznie nas coś lub ktoś odrywa, i setkami innych dystraktorów i złodziei czasu. Doprawdy byliśmy na tym szkoleniu właściwymi ludźmi we właściwym miejscu.
Ponieważ było nas 4-ro znajomych, więc bawiliśmy się razem świetnie, całe szkolenie na tym skorzystało, pozostałe osoby były bardzo kontaktowe, więc cała nasza grupa się błyskawicznie zintegrowała, zapanowała między nami idealna współpraca, a trener nie miał problemu z nawiązaniem relacji z grupą i z komunikacją z nami. Działała świetnie - w każdą stronę.
Po szkoleniu poszłyśmy z Kariną do Złotych Tarasów - nie, żeby któraś z nas miała jakieś super wielkie plany zakupowe po prostu było to idealne miejsce dla mnie; na spotkanie z Aga, a dla Kariny na przewędrowanie się po sklepach i update tego, co jest obecnie na rynku i w modzie. Spakowane na jeden nocleg, miałyśmy ze sobą małe bagaże, zostawiłyśmy je więc w szatni i wolne od balastu poszłyśmy każda w swoim kierunku. Czekając na Agę zwiedziłam Empik - miejsce zawsze dobre dla zabicia czasu; tyle tam książek, które mam ochotę przeczytać. Kupiłam pamiątkę dla Amelki - wybrałam jej śliczny album na zdjęcia, będzie z nim fajna zabawa.
Poszłam też do sklepu z biżuterią, którego nazwy nie pamiętam i trafiłam na prześliczny pierścionek, oczywiście musiałam go kupić. Aga pojawiła się w ciągu kilkunastu minut, a ponieważ po niezbyt smacznym lunchu, jaki nam zaserwował szkoleniowy catering, przymierałam głodem, poszłyśmy więc najpierw wszystkie trzy coś zjeść. I tak sobie zostałyśmy z Agą przy stoliku, plotkowałyśmy i już się nie ruszyłyśmy z miejsca, dopóki Karina nie zadzwoniła z informacją, że jej runda po sklepach dobiegła końca i może już jechać do hotelu. Aga odstawiła nas na właściwą stację metra, pilnując, abyśmy przypadkiem nie pojechały w złym kierunku i na tym nasze spotkanie się zakończyło.
Trafienie z centrum do hotelu na Wólczyńskiej nie było wielkim wyzwaniem, miałyśmy ze sobą mapkę stacji metra, mapę Warszawy i bardzo dobre wskazówki od osób, które już tam nocowały i wiedziały, jak tam trafić. Co prawda było już ciemno i późno, ale nawet pomimo tego dojechałyśmy bez błądzenia. Trochę zawahałyśmy się tylko po wyjściu z tramwaju, w którą stronę mamy iść, bo jakoś na mapie w googlach lokalizacja hotelu prezentowała się inaczej, ale intuicja Kariny i moja mapa nie zwiodły i poszłyśmy w dobrym kierunku. Sam kompleks budynków, gdzie mieści się nasza firmowa noclegownia jest dosyć duży, ma kilka wejść z różnych stron, w które nie omieszkałyśmy pozaglądać w poszukiwaniu tego właściwego. Nie było go jednak trudno znaleźć.
I tu czekała nas miła niespodzianka - hotel jest super! Byłyśmy zdumione, bo po tych wszystkich ciężkich westchnieniach Artka spodziewałyśmy się jakiejś katastrofy, a tymczasem wylądowałyśmy w bardzo przytulnym i całkiem eleganckim pokoju, gdzie był nawet telewizor z kablówką, telefon, śliczna łazienka i naprawdę przyzwoity wystrój. Bardzo przyjemne miejsce do nocowania, nic więcej nie było nam potrzebne do szczęścia.
Co prawda nasza noc dramatycznie się skróciła po długich wieczornych ploteczkach, ale żadna z nas przecież nie przyjechała tylko po to, aby się wyspać.
Dzień spędziłam rewelacyjnie, szklenie okazuje się strzałem w dziesiątkę pod każdym względem, oderwałam się od pracy, od codziennej rutyny, od Lublina i zresetowałam kompletnie. Wypoczywam i rewelacyjnie się bawię. Trafiłam na tak świetne towarzystwo, że lepiej być nie mogło. Mimo czarnych wizji, jakie miałam przed wyjazdem, moje szczęście naprawdę się odwinęło i wcale nie po to, aby mnie ugryźć w cokolwiek. Ot, jak to czasem można się miło rozczarować! :)

2 komentarze:

Just pisze...

Hotel na Wólczyńskiej? Czy dalej pościel w "skarbonki" firmowe? Ja jak tam rano wstawałam, to miałam wrażenie, że to cholerne logo mam odciśnięte na policzku...

Unknown pisze...

He he :) We Francji takich nie mają, nie? :)