poniedziałek, 20 lipca 2009

Spływ kajakami po Bugu - edycja II

Sobotni spływ był. Pogoda tym razem również była. Wszystko udało się świetnie.
W sobotę zerwaliśmy się z łóżek bladym świtem, zamiast odsypiać całotygodniowy brak snu, wyskoczyliśmy z łóżek, wskoczyliśmy w lekkie ubranka i w auta i pojechaliśmy wiosłować. Umówiliśmy się na jazdę „tam” na 3 samochody. Tym razem trasa na Sławatycze wiodła przez Parczew, bo druga wersja trasy była w remoncie.
Z Lublina zabieraliśmy się jak popadło, a raczej zabieraliśmy do aut tych, którzy mieszkali po drodze. Umówiliśmy się z Puczem, że oni zabiera 3 osoby, my drugie 3 i spotykamy się pod Olimpem o 7,30.
Zebraliśmy wszystkich pasażerów bez problemu, o 7,25 dostałam SMSa od Pucza, że oni już stoją pod Olimpem i na nas czekają. My już byliśmy w Centrum, więc chwilę potem śmigaliśmy już po Spółdzielczości Pracy. I tak się rozpędziłam, że minęłam skrzyżowanie ze zjazdem pod Olimp i pojechałam prosto. Strasznie mnie to rozbawiło. Łukasz i Agnieszka zaczęli wydzwaniać do ekipy z drugiego auta, aby im powiedzieć, że pod Olimpem się jednak nie spotkamy – zawracanie nie miało sensu. Puczo nie odbierał. Aga dodzwoniła się do koleżanki i odbyła się najśmieszniejsza rozmowa tego poranka:
Aga: Minęliśmy Olimp!
Koleżanka: Jak to minęliście Olimp?!
Aga: No normalnie, minęliśmy Olimp i jedziemy dalej. Spotkamy się na Elizówce na stacji Orlen.
Koleżanka: Na jakiej stacji? A gdzie to jest?
Aga: Puczo będzie wiedział, tak przekaż,: na Elizówce na stacji benzynowej.
I tak wesoło rozpoczęła się nasza podróż. Łukasz stwierdził krótko, że skoro przejechałam koło Olimpu i go nie zauważyłam, to znaczyło, że jeszcze się nie obudziłam, na szczęście im dalej trasa wiodła, tym było lepiej z moim kumatexem.
Trzeci samochód miał czekać na nas w Niemcach. Ale oczywiście nikt nie pomyślał, że trzeba się umówić gdzie w tych Niemcach się spotkamy. Puczo zadzwonił więc do Marka, dogadali się co i jak i dalej już jechałam za autem Pucza i nie musiałam się zastanawiać czy czasem znów czegoś nie minę. J
W Nimcach pasażerowie się przegrupowali, poprzesiadali jak im pasowało i dalej jechaliśmy już gęsiego na 3 auta. Prowadził Marek, wierzyliśmy, że zna trasę, wytycznych które dał nam organizator żadne z nas nie zabrało. W Parczewie Marek zniknął nam z pola widzenia i na jednym skrzyżowaniu padł na nas blady strach – w którą stronę jechać? Zatrzymałam się zanim dojechałam do ciągłych linii i oglądam się na Pucza, pytając go na migi czy wie gdzie jechać. Puczo – w aucie za mną – rozkłada ręce i kręci głową, ze nie ma pojęcia. No to skręciliśmy w lewo, bo skoro w prawo była trasa na Łęczną, to raczej nie ten kierunek. Marek znalazł się za kilkaset metrów, czekał na nas, bo zniknęliśmy mu z wstecznego lusterka.
Dojechaliśmy dalej bez problemów. Po drodze zatrzymaliśmy się przy lesie na chwilę, ale nie był to najlepszy pomysł, bo z lasu wyleciała dosłownie chmara komarów, które zaczęły nas jeść i wleciały nam do aut. W tym momencie doceniliśmy przestrogi Krzyśka, że cos anto komarowe musi być, bo inaczej zostaniemy pożarci żywcem. Kilka komarów dojechało z nami do Sławatycz. ;)
Spływ rozpoczął się od zbiorowego sprawdzania dokumentów przez Straż Graniczną – i to Polską, a nie Białoruską. Nie wiem dlaczego tak bardzo ściśle tym razem postanowili nas skontrolować, ale każdy dowód było obejrzany, numer dokładnie sprawdzony, przedyktowany do ich bazy, tam pewnie zweryfikowany – koniec końców jednak wszyscy wypłynęliśmy na Bug.
Nie wiem co nas podkusiło, że wzięliśmy niebieski kajak. Kama i Marek wzięli drugi i wszyscy męczyliśmy się całą drogę z manewrowaniem tymi kajakami, bo były tak zwrotne, że pływały raz w lewo, raz w prawo i nie dawały się przyzwoicie pokierować. I płynęły takie dwa niebieskie pijane zające.
Słonce świeciło, komary na wodzie nie dokuczały, ważki za to latały parując się zawzięcie, wszyscy bawili się doskonale. Co przezorniejsi posmarowali się jakimiś blokerami antysłonecznymi, a co mniej przezorni spalili się na tym słońcu w pełni i zeszli z kajaków spieczeni na raka. Niektórzy mają ciekawą opaleniznę – Puczo na przykład na białe dłonie, bo chował je w rękawiczkach, które ułatwiały operowanie wiosłem. Rękawiczki jednak miały na wierzchu jajowate otwory i Puczo ma teraz na jasnych na dłoniach takie ciemne, opalone placki.
Na postojach można się było kąpać, moczyć i chłodzić. Mieliśmy stroje kąpielowe na sobie, więc co chętniejsi korzystali z tych możliwości.
Wieczorem na ognisku siedziałam koło Kamy – pięknie opalonej na lekko czerwonawy brąz. A ja tylko delikatnie muśnięta słońcem, zero poparzeń, ale też bez żadnego efektu opalenizny. Jeden z organizatorów zapytał mnie jak to możliwe, że Kama taka opalona, a ja taka blada. Odpowiedziałam mu, że właśnie siedzę i płaczę nad tym, bo ja się tak wolno opalam i zawsze jestem poszkodowana. No ale – powstrzymałam się przed zapytaniem go: jak to możliwe, że wrócił z wakacji w Egipcie i wcale się nie opalił…
Najlepsza była Kama, która stwierdziła, że woda w Bugu opadła, widać momentami dno, wiec już się nie boi, że na dnie może leżeć jakiś topielec. Tak poza tym, to ma taką fobię i w jeziorach, morzu, rzekach nie kąpie się, ani nawet nóg moczyć nie chce, bo obawia się, że na dnie – którego nie widać – mogą czaić się jakieś zwłoki. Pływa tylko w basenach, gdzie woda jest przezroczysta i widać dno. Dowiedziałam się też od Kamy, że nasze plecaki w kajakach wcale nie są zapakowane w czarne worki na śmieci, tylko w torby na nieboszczyków, coś jak te używane przez koronera. Nie mam pytań. Wieczorem przy ognisku śmialiśmy się z tych jej wymysłów i powstało nawet nowe powiedzenie – mówiło się do tej pory: poważnie to się leży w trumnie, a od soboty mówi się również: poważny jak trup na dnie rzeki.
Tym razem trasa spływu była krótsza, aż wydawała się nam za krótka. Podobno miała około 20 km. Minęła nam ekspresowo. Byliśmy bardzo zdziwieni, kiedy organizator powiedział nam, ze za chwilę dopływamy do mety.
Wyjście na brzeg było ostatnią z przewidzianych atrakcji. W tym miejscu rzeka miała jakiś rów, gdzie można się było zapaść pod wodę na głębokość 2 metrów. Wychodziło się z kajaka na muliste dno, do brzegu był metr, który ciężko było pokonać jednym krokiem, bo nie bardzo było jak się odbić od miękkiego dna. Dawało się więc krok w pół drogi do brzegu i… zapadało pod wodę! Skąpała się Kasia, wpadła po szyję, pociągnął ją do góry kapok, ale dna nie sięgnęła. Wyszła cała mokra i lekko zdegustowana. Ja zapadłam się tylko jedną noga, za to na całą jej długość, na szczęście trzymał mnie za rękę organizator, więc nie zapadłam się głębiej.
Spływ zakończył się impreza integracyjną z komarami. Było ognisko, grill, kiełbaski i inne smakołyki, napoje gazowane i procentowane, muzyka i wielu nieproszonych gości w postaci komarów, komarków i komareczków! Nasze odstraszacze na komary jednak działały i przywiozłam stamtąd tylko jedno swędzące ugryzienie. Aż strach pomyśleć, w jakim stanie byśmy wrócili, gdybyśmy nie zaopatrzyli się w te specyfiki.
Wróciliśmy już jednym autem, pozostałe dwa nas opuściły i wyruszyły trochę wcześniej. Oczywiście po drodze czekała nas jeszcze jedna atrakcja – kontrola drogowa przez Straż Graniczną. Żaden inny samochód nie był kontrolowany, tylko nasz. Nie wiem, czy Strażnicy stanęli sobie na czatach akurat w tym momencie, kiedy my przejeżdżaliśmy, czy może akurat wtedy znudziło się im stanie i postanowili coś zatrzymać, w każdym razie jechało tamtą trasą kilka samochodów przed nami i po nas i tylko my musieliśmy się wylegitymować.
Strażnik zatrzymał nas, podszedł do samochodu, świecąc latarką, przedstawił się (nic nie zapamiętałam, chyba mnie zszokował za bardzo sam fakt, że nas haltnęli) i wyrecytował swoją formułkę – coś o pokazanie dokumentów, bo nas zatrzymali w ramach kontroli ruchu drogowego. Ja oczywiście nie dosłyszałam i pytam: „W ramach czego?” a on zrobił taką minę zabawną, coś na kształt „No jak to czego? Nie mam tu za dużego wyboru… Musze klepać tą formułkę, to klepię” i powtórzył, że to w ramach kontroli ruchu drogowego. Kazał nam zaświecić światło w aucie, chyba szukał czegoś przemycanego, zaglądnął przez szybę, a potem zabrał dokumenty i wsiadł do swojego samochodu. Tam coś sprawdzali z kolegą, nie było go dłuższą chwilę, ja już usłyszałam od moich wspaniałych-pasażerów-na-których-zawsze-można-liczyć, że na pewno wyjdzie, że auto jest kradzione, zdążyłam się pomartwić, ze mam prawo jazdy i dowód rejestracyjny na jedno nazwisko (panieńskie) a OC kupione już na nowe nazwisko i że może się dowiedzą, że moje nowe prawo jazdy czeka od marca na odebranie w Urzędzie Komunikacji. W końcu jednak Strażnik przyniósł dokumenty i nic więcej od nas nie chciał.
Doturlaliśmy się do domu w przyzwoitym tempie, ale nie za szybko, bo trasa przez Parczew jest taka sobie i nie za ciekawa. Wróciliśmy zmęczeni i bardzo zadowoleni.

Brak komentarzy: