czwartek, 9 lipca 2009

Smutno ci? Może budyń?

Kiedyś była taka reklama budyniów w TV – siedzi sobie dzieciak smutny i podchodzi do niego dziewczynka i pyta słodkim głosikiem: „Smutno ci? Może budyń?” i podsuwa bratu miseczkę z budyniem. Świetna była ta dziewczynka ze swoim uroczym, troskliwym głosikiem. Bardzo się nam podobała. Potem to powiedzenie: „Smutno ci? Może budyń?” weszło do naszego rytuału i cytowaliśmy je sobie nawzajem zawsze, kiedy ktoś miał nos na kwintę. Najlepiej to wychodziło Kamisio, bo ona wtedy tez była mała i miała słodki głosik. DO tej pory czasem sobie tak mówimy, tylko zamiast budyniu podsuwamy sobie nawzajem coś innego.
Dzisiaj w pracy kolega podsunął mi na pocieszenie swoisty „budyń”. Oczywiście nie było to nic jadalnego – przelicytował mnie w moim niefarcie.
Ja osobiście od łikendu miałam tylko garść niepowodzeń, które nie przyniosły mi żadnej szkody, wyszłam z nich cało i bez strat finansowych. Kolega pracuje w Warszawie i nigdy się na żywo na oczy nie widzieliśmy. Czasami jednak współpracujemy ze sobą na maila i telefon. I czasami prowadzimy żartobliwe i pomysłowe rozmówki mailowe. Ostatnio na przykład sprzeczaliśmy się kto komu ukradł słońce. Oczywiście ja upierała się, że to on je sobie przywłaszczył, bo wtorek i środa były w Lublinie ponurawe.
I dzisiaj kolega na moje marudzenie o niefarcie napisał, że po swoim łikendzie ma znacznie większe szkody i zapytał czy moje łikendowe przypadki były gorsze od rozjechania kota… i skasowania drzwi błotnika i nadkola w samochodzie, do czego można by dołożyć poparzenie słoneczne trzeciego stopnia, po którym obłazi ze skóry i nie może się dotknąć, bo nadal boli. Prawie zacytowałam.
Przyznam, że od razu się uśmiechnęłam i moje przypadki, jakiekolwiek by nie były wydały mi się znacznie łagodniejsze.
Kolega wygrał więc ta licytację w cuglach. Zdecydowanie przywrócił mi odpowiednią perspektywę na życie i mnie do pionu. To jednak dobre powiedzenie, że nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej.

Brak komentarzy: