sobota, 4 lipca 2009

Jakieś plany miałam...?

Hmm... Jak by to powiedzieć? Swoje planowanie mogę sobie włożyć między bajki! Dzisiejszy dzień dowiódł, że planować to sobie można. Ale życie sobie z człowieka zakpi w nieprzewidziany sposób.
Wczoraj umyślałam sobie idealny dzień u rodziców. Naplanowałam co będę robić, już się cieszyłam, poszłam spać zaraz po 23-ciej (no dobra, przyznaję - padłam na łóżko ledwie żywa, znieczulona lampką wina), a dzisiaj wyspana i gotowa do działania wstałam po 9-tej i postanowiłam, że o 10,30 wyruszam do rodziców. Po drodze zamierzałam zahaczyć o 2 sklepy.
Nastawiłam pranie, wybrałam skrzynki z kwiatkami do zabrania, podlałam profilaktycznie kwiatki, umyłam i wysuszyłam włosy, zapakowałam do torby bikini i książkę do czytania i o 10,20 byłam już na wylocie. Zostało mi tylko umycie zębów. Śniadania nie zjadłam, bo rano nie bywam głodna, a pomyślałam, że zjem u rodziców.
I o tej nieszczęsnej 10,20 odebrałam telefon od Justyny. W piątek rozmawiałyśmy z Justyną w pracy o wyjeździe nad jezioro, niestety w ten łikend nie mogliśmy nigdzie dalej się wybrać, skoro Łukasz pracował do 14-tej. Powiedziałam jej, że myślę nad wycieczką rowerową w niedzielę, ale nad Zalew Zemborzycki. Odbierając telefon myślałam, że Justyna chce wybrać się na rower.
Justyna zaczęła zupełnie zwyczajnie od pytania co robię. Ja - nic nie podejrzewając, odparłam a to, że jadę do rodziców. Zapytałam czy nabrała ochoty na rower, na co ona powiedziała, że owszem i na rower poszła, ale właśnie się wywaliła i chyba sobie uszkodziła bark, nie ma jak wrócić do domu, musi jechać do lekarza i generalnie to ma problem, bo sama sobie nie może poradzić i szuka kto jej może pomóc. No ale skoro ja jestem u rodziców... Ja u rodziców jeszcze nie byłam, na całe szczęście Justyny nie byłam nawet jeszcze w drodze do nich, bo gdyby zadzwoniła dosłownie 5' później, to najprawdopodobniej nie usłyszałabym wcale dzwoniącego telefonu. Mogłam być już w trakcie znoszenia skrzynek do samochodu albo w samochodzie, jadąc do rodziców. Ja tymczasem tkwiłam jeszcze w domu, więc mogłam Justynę z jej rowerkiem zgarnąć.
Justyna zakończyła swoją wycieczkę rowerową bardzo blisko domu, nie wyjechawszy jeszcze nawet ze swojego osiedla. Stała przy Al. Jana Pawła II, za przystankiem.
Powiedziałam, że przyjadę na ten przystanek i zapakujemy ją i rower do samochodu. Tylko, jak wsadzić rower do hatchbacka? Trzeba zdjąć przednie koło... JAK?? CZYM??
Wzięłam z domu jakiś klucz mniej więcej wyglądający wielkością, jakby był w sam raz do śrubek w rowerze i kombinerki - nic więcej nie znalazłam w naszym pudełku z narzędziami i pojechałam, kombinując po drodze co innego można zrobić z tym rowerem, jeśli koło nie zechce dać się rozmontować. Była jeszcze opcja przypięcia go do czegoś na pobliskiej stacji benzynowej, podrzucenia Justyny do jej mieszkania samochodem, bo chodzić nie bardzo mogła, bo ręka ją mocno bolała, jak się poruszała, pójścia pieszo po rower i następnie zabrania Justyny do lekarza.
Podjechałam pod przystanek i postanowiłam wjechać na chodnik przed przystankiem, bo stawanie na zatoczce jest podobno zabronione, a akurat przed zatoczką jest przejście dla pieszych i krawężnik jest maksymalnie niski, za to chodnik jest szeroki. Wjechałam, zaparkowałam, wysiadłam i w momencie, kiedy zamykałam drzwi usłyszałam jak ktoś mówi:
- Cześć Justyna, stało się coś?
A to był Walek, który akurat jechał ze swoją dziewczyną na rowerze. No niebo nam go zesłało!
W tym momencie muszę dodać, że Walkowie na tych rowerach zmierzali w stronę naszego osiedla, czyli jakby do domu. Nie było czasu ich zapytać o to, ale wydało mi się to bardzo dziwne. Czy wszyscy zapaleni rowerzyści chodzą na rowery w sobotę bladym świtem? Skoro oni wracali, to musieli już jakąś trasę przejechać, a była 10.45 rano! Zastanawiające o której wyruszyli? Muszę go delikatnie podpytać o to w poniedziałek. Najwyraźniej jednak nie każdy ma taką awersję do wstawania w soboty przed 9-tą, jak ja i nie wszystkim wstawanie rano (w sensie prawdziwe rano, nie przedpołudnie) sprawia trudności. To moje niespełnione marzenie: wstawać w wolne dni z własnej, nieprzymuszonej i chętnej woli bladym świtem. Wyspana - dodam.
W każdym razie Artek nam to koło zdjął, zna się chłopak na tym, więc raz-dwa rower wylądował z tyłu auta.
Justyna już zdążyła się dowiedzieć, że jeśli zdąży do 11.30 do luxmedu na prześwietlenie, to cała sprawa z lekarzami da się załatwić znacznie szybciej, bo potem trzeba będzie jechać do szpitala aby ktoś jej zrobił z ręką porządek, a w szpitalu czeka się długo na rentgena. Mając zdjęcia ze sobą będzie o wiele krócej.
Pojechałyśmy najpierw do jej mieszkania. Wniosłam jej rower (bez koła, mam tylko 2 ręce, a poskładać rowerka nie umiałam) na drugie piętro. Rower dał się nieść, nie był bardzo ciężki. Justyna powiedziała, że "miał być lekki", ale z tym to ja bym się kłóciła. Wnoszenie go po schodach wcale łatwe nie było i rowerek z każdym stopniem ciążył mi coraz bardziej.
Pojechałyśmy do luxmedu. Uważając po drodze na fotoradary (a nastawiali ich ostatnio w mieście, jak wariaci!) i pieszych wydarłam, ile mogłam, na miejscu byłyśmy już o 11.15. Prześwietlenie Justynka miała w ciągu kwadransa. Dostała też razem z prześwietleniem diagnozę - ręka jest złamana, jakoś "podgłówkowo", cokolwiek to znaczy. Znaczyło to dla nas obu tyle, że będzie gips. I że trzeba było pojechać do szpitala na ciąg dalszy operacji "wywrotka z rowerka" .
Hmm... Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić.
Po pierwsze to gdzie te szpitale są, bo ja osobiście wiem tylko o dwóch i tylko do dwóch wiem, jak się wchodzi. Resztę znam tylko z nazwy i nigdy w nich nie byłam, ani jako pacjent, ani z wizytą.
Powstało więc pytanie - do którego szpitala?
Padło na Kraśnicką, bo obie wiedziałyśmy gdzie on jest i mniej więcej gdzie są wejścia.
Na miejscu okazało się, że trafienie do odpowiedniego wejścia nie jest takie proste, obeszłyśmy jedno całe skrzydło, zanim jakaś pielęgniarka kazała nam wyjść, obejść budynek i pójść do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.
Tam Justyna się zarejestrowała i po chwili zniknęła w pokoju "obserwacyjnym", jak głosiła tabliczka.
Było południe, miałam szczerą nadzieję, że obserwować jej nie będą, tylko zrobią, co trzeba i wypuszczą.
Czekałam i czekałam... Byłam głodna, nie miałam nawet Tic Tac-ów, które pomagają na wszystko, nie mówiąc już o batoniku czy gumie. Nie mogłam nigdzie pójść, bo Justyna zostawiła mi swoją torebkę razem z jej telefonem. Siedziałam więc w poczekalni i tylko modliłam się, aby szybko ją wypuścili.
Zadzwoniłam do Łukasza, wyjęłam MP3 i włączyłam sobie ciąg dalszy "Nad Niemnem", odebrałam telefon od Amelki, która na mnie czekała i nie mogła się doczekać. Obejrzałam trzy przyjazdy karetek, które przywiozły pacjentów na noszach, w stanie znacznie gorszym niż Justyna i jej ręka. W końcu wyszłam przed budynek i usiadłam w słońcu opalając się, bo dzień był ładny. Niestety był tak ładny, że słońce grzało, jak szalone, kiedy więc jechałyśmy autem - a moje nie ma klimatyzacji - było nam naprawdę gorąco.
Justyna wyszła po prawie godzinie, zagipsowana tak, że chyba bardziej się nie dało. Miała dosłownie przygipsowaną tą złamaną rękę do tułowia. Włosy ktoś jej upiął fantazyjnie na czubku głowy, widocznie aby nie przeszkadzały przy wsadzaniu jej w ten gipsowy gorset, koszulka była założona na ten gips jakby dla żartu, ale Justyna miała minę dzielną.
Poszła jeszcze na jaką kontrolę z drugim rentgenem, tym razem już zrobionym po zagipsowaniu i wyszła po 10 minutach już na dobre.
Na koniec pielęgniarka i pielęgniarz "poprawili" jej humor swoimi przemyśleniami. Pielęgniarka zapytała na widok pancerza Justyny:
- A gdzie coś takiego się robi?
Justyna odpowiedziała, że sport to zdrowie. Na rowerku. Laska stwierdziła, że ona w takim razie na rower nie wsiada i zapytała na ile lekarz zagipsował Justynę. Pomijając fakt, że na rękę i na plecy włącznie, to na czas do czwartku. Justyna ma w czwartek przyjść na jakieś oględziny i - jak miała nadzieję, na zdjęcie gipsu. Pielęgniarze obejrzeli Justyny rentgen, zobaczyli złamanie (świetnie widoczne, nawet ja je widziałam, było tam niezaprzeczalnie) i orzekli, że lekarz musiał mieć dobry humor, ale na pewno gipsu jej szybko nie zdejmą.
To Justynę lekko podłamało. Nic dziwnego, bo jedna ręka - i to prawa - była całkiem unieruchomiona, co oznacza, że 90% czynności będzie dla niej nie lada wyzwaniem i wielkim problemem.
Justynie mina zrzedła, a ja - pomocna koleżanka - stwierdziłam, że nie ma co płakać, mogło być znacznie gorzej. Przywieźli karetkami ludzi nieprzytomnych i w o wiele gorszym stanie, całe szczęście, że Justyna nie wpadła rowerem pod jakiś samochód i że jej tej ręki nie urwało.
Justynka na to tylko jęknęła "dlaczego mi takie rzeczy mówisz?", ale takie rzeczy przywracają właściwą perspektywę i przynajmniej małe złamanie - jakkolwiek uciążliwe, nie jest przy nich wielkim dramatem.
Zawiozłam Justynkę do domu, po drodze zahaczyłyśmy o sklep z ubraniami, bo może coś by się znalazło co pasowało by na osobę z przygipsowanym ramieniem, niestety nie można było znaleźć nic sensownego na szybko, a ja nie chciałam tracić czasu, bo i tak mój plan dnia sypał się z każdą chwilą coraz bardziej.
Zaniosłam Justynie do domu koło od nieszczęsnego roweru, naplotłam jej jeszcze trochę głupawkowych bzdur, które zajęły ją na tyle, aby się nie rozkleiła całkiem, pokroiłam jej mięso na gulasz i pojechałam do rodziców.
Było już zdrowo po 14-tej kiedy dotarłam na miejsce. Amelka zdążyła do mnie zadzwonić jeszcze raz, nie mogła się już doczekać, chociaż wykazała maksimum cierpliwości.
Ja dojechałam do rodziców pół żywa. Rozbolała mnie głowa i niestety bolała mnie już do końca dnia. Byłam głodna, jak wilk, zmęczona i - co dziwne - zamykały mi się oczy. Czułam się też lekko (albo i nie lekko) ogłuszona tym jeżdżeniem po mieście, oglądaniem ofiar wypadków w poczekalni SOR-u i myśleniem o tym, jak sobie Justyna będzie radzić tą lewą ręką.
No i taki oto miałam udany dzień.
Z zaplanowanych rzeczy udało mi się pobawić z Amelką, chociaż z kąpania w basenie wyszły nici, bo woda była nie wiedzieć czemu strasznie zimna. Udało mi się też przesadzić kwiatki. Tu zemścił się na mnie drugi dobry uczynek, jaki dzisiaj zrobiłam - bo wracając do domu zahamowałam przed przejściem dla pieszych, na które pchał się jakiś rowerzysta i kwiatki, które stały w środku auta mi się wywaliły! Wysypała się z nich ziemia i to częściowo na tylne siedzenie, a głównie na świeżo umyte dywaniki. Dywaniki są gumowe na szczęście. Ale siedzenie nie ma pokrowca i się trochę zabrudziło. Dobrze, że ja nie jeżdżę jako pasażer w tym aucie, nie pobrudzę się od tego, jakby coś. :)
Fakt, faktem - mam dzisiaj niefarta do tych rowerzystów, bo od rana jakoś pojawiają się na mojej drodze dosłownie i niedosłownie i takie to z nimi są przygody.
Justynka jakoś się trzyma z tą unieruchomioną ręką, trochę jej nerwy puściły i się rozkleiła, ale ogólnie daje radę. W dużej mierze z pomocą znajomych, na szczęście dla niej ma znajomych pod bokiem.
Zadzwoniłam do niej wieczorem, powiedziała, że ogląda mecz siatkówki, ale jakoś jej nie wciąga. Zapytałam czy jeśli machają chłopcy obydwoma rękami, to jej się to nie podoba? Powiedziała, że upadają na tym meczu co chwila, rzucają się na podłogę w przeróżne sposoby i jakoś nikt sobie ręki nie łamie... Hmm... Zapewne mają ta przewagę, ze spodziewają się upadku. Justynce przydarzyło się to znienacka.
A! Przestroga dla rowerzystów - nie trzeba się oglądać za siebie w czasie jazdy. Bo można potem przez 5 do 6-ciu tygodni machać tylko jedną ręką. Justynka się obejrzała i wjechała na krawężnik - wyrzuciło ją z roweru i potem to już taka dłuuuga historia...
Jutro idziemy z Kamą na rowery. Ale tylko na rowery, nie na krawężniki...

Brak komentarzy: