niedziela, 5 lipca 2009

Ratunku!!!

To jest wybitnie nieudany łieknd. Niedziela jest jeszcze gorsza, niż sobota. Mam już dość, jestem padnięta i tak zmęczona, że zaraz pójdę się zdrzemnąć. Jest 17-ta dopiero, a ja się czuję, jakbym harowała, jak dziki osioł od bladego świtu.
Moje dzisiejsze plany wzięły w łeb na całej możliwej linii. Mało tego, to, co mogło się przy okazji zepsuć - oczywiście też się zepsuło.
No, ale - jak to mnie pocieszyła Kamila: mogło być jeszcze gorzej. Zastosowała na mnie tą samą, terapię szokową, którą, ja wczoraj przywracałam jednorękiej Justynie równowagę. Przedstawiła mi scenariusz jeszcze czarniejszy i znacznie bardziej szkodliwy.
Wstałam sobie rano o 9-tej, wyspana, chociaż wczoraj położyłam się koło 2-
giej w nocy. Wyskoczyłam z łóżka i od razu poleciałam na balkon podlać kwiatki i obejrzeć pogodę. Byłyśmy umówione z Kamą na wycieczkę rowerową nad Zalew Zemborzycki. Pogoda była ładna, ale wyraźnie zanosiło się na deszcz i to raczej mniejszy niż większy. Niezrażona jednak zaczęłam przygotowywać się do wyjścia, a raczej do wyjazdu na moim rowerku. Poranna toaleta, wybór garderoby, śniadanie (tak! nawet zjadłam śniadanie!), minimalny makijaż, bo jednak po oczyszczaniu cery jakieś tak ślady zniszczeń nadal na twarzy noszę. O 10.30 - zgodnie z planem byłam gotowa do wyjścia. Łukasz zostawił mi klucze do piwnicy 0 nawet o tym pamiętałam, bo cały komplet jest tylko jeden i zazwyczaj jeździ z Łukaszem do pracy, kiedy Łukasz jedzie rowerem.
Zadzwoniłam do Kamy - ona też gotowa, no to świetnie: wychodzimy.
Zeszłam do piwnicy po rower. Wyprowadziłam go bez odpinania linki
zabezpieczającej, bo nie chciało mi się z tym w piwnicy bawić, zaniosłam klucze do mieszkania, zabrałam plecak i zamknęłam za sobą drzwi - niby to już wychodząc.
Mój rozpęd został wyhamowany zaraz na samym starcie, a dokładniej - przy odpinaniu roweru z owej przeklętej linki.
Linką było spięte koło i rama roweru. Łukasz wymyślił takie zabezpieczenie, bo w piwnicy nie bardzo było do czego ten rower przypiąć. Teraz wydaje mi się takie zabezpieczenie kompletnie bez sensu, bo rower świetnie dał się prowadzić bez odpinania linki, wystarczyło tylko tylne koło nieść nad ziemią. Jakby jakiś złodziej wpadł na pomysł splądrowania naszej - jakże bogatej piwnicy, to mógłby sobie ten rower zwyczajnie wynieść. Nawet ja wyprowadziłam go przecież bez odpinania. Linka za to okazała się tak dowcipna, że nie dawała się odpiąć. Kluczyk wchodził do zamka, ale nie przekręcał się na tyle, aby koniec linki się z niego dał wypiąć.
Szarpałam się z linką przez dobrych kilka minut – bez skutku. Zaświtała mi więc myśl, że pewnie mam zły kluczyk. Mało to było prawdopodobne, ale postanowiłam sprawdzić. Pobiegłam więc do mieszkania, przeszukałam wszystkie możliwe miejsca, ale kluczyki z czarnym łepkiem mamy tylko 3: od mojej linki, od Łukasza linki i od skrzynki na listy. Każdy jest zupełnie inny i są one od siebie zupełnie różne. Wypróbowałam wszystkie 3 – bez żadnego skutku. Wchodził do zamka tylko jeden, jak nie trudno się domyślić, przekręcał się odrobinkę i nic więcej się nie działo, linka nie dawała się rozłączyć. Przez 50 minut (!) mocowałam się z linką i biegałam z piwnicy do mieszkania i na odwrót, ale skutku nie przyniosło to żadnego. Kiedy stało się jasne, że roweru nie roszę, zaprowadziłam go z powrotem do piwnicy i zaczęłam dzwonić do Kamy, aby zmienić jakoś nasze plany.
Kama w tym monecie była już blisko naszego umówionego miejsca spotkania. Czuła, że w plecaku dzwoni jej telefon i pomyślała, że to na pewno ja dzwonię, zapewne już dojechałam na miejsce i czekam na nią. Przyspieszyła więc, aby dojechać jak najszybciej, postanowiła nie odbierać, tylko pedałować, jak najmocniej. Ja uparcie dzwoniłam, a ona uparcie drałowała. Im bardziej ja dzwoniłam, tym szybciej ona pedałowała. Dotarła zziajana na miejsce i ze zdumieniem zobaczyła, że mnie nie ma. Zdziwiło ją to bardzo, więc w końcu, W KOŃCU naszła ją myśl, że może jednak trzeba ten telefon odebrać. Tak tez zrobiła, a ja powitałam ją stwierdzeniem:
- Nie spiesz się za bardzo, bo ja tego roweru nie ruszę…
Hmm… już było za późno na nie-spieszenie.
Koniec końców Kama wróciła do domu tym swoim rowerkiem, a ja pojechałam po nią samochodem. Podjechałyśmy nad zalew autem, ludzi było sporo, pogoda jeszcze ładna. Dotarłyśmy na plażę, rozłożyłyśmy ręczniki i… zaczęło się chmurzyć. Ale my twardo rozebrałyśmy się do bikini i udawałyśmy, że się opalamy. Po dosłownie 15 minutach lunął deszcz. Zarzuciłyśmy więc nasze ręczniki na głowę, niczym pelerynę przeciwdeszczową i pomaszerowałyśmy z powrotem do samochodu. Ruszyłam do domu i po ujechaniu dosłownie kilkuset metrów usłyszałam, że wywaliło mi bezpiecznik od wycieraczek. Deszcz lał, jak z cebra. Nie dało się jechać bez zmiatania go z przedniej szyby, zatrzymałam się i szybko bezpiecznik zmieniłam. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i znów usłyszałam to cichutkie pyknięcie – olejny bezpiecznik spalony. Wypróbowałam milion kombinacji ustawień wycieraczek, ale nawet przy obu wyłączonych wystarczyło przekręcenie kluczyka i bezpiecznik się palił. Ten cichutki suchy trzask spalanego bezpiecznika to jest wyjątkowo nieproporcjonalny dramat. Straciłam 8 bezpieczników, większość zapasów od teścia, zwątpiłam, zadzwoniłam do Taty z pytaniem czy poradzi coś na to. Powiedział, że spróbuje, więc przeczekałyśmy największą nawałnicę i kiedy już mniej padało ruszyłam.
No przyznam, że jechanie bez wycieraczek w deszczu – nawet małym ogranicza widoczność drastycznie. Momentami bardziej domyślałam się, co widzę, niż naprawdę widziałam. Ale po chwili przestało padać, odwiozłam więc Kamę z naszej wielkiej wyprawy i pojechałam po ratunek do Taty.
Tata faktycznie coś poradził, tylnej wycieraczki – sprawcy spięć – nie mam, ale za to przednie działają. Git! Pobawiłam się trochę z Amelką, ubiłam z nią interes życia, kupując dwa obrazki za 5 zł, a że nie miałam mniejszego pieniążka niż 20 zł, dostała spory napiwek. Jak widać jestem świetnym klientem do handlowania… Można mnie nieźle zainkasować.
Mama swoim zwyczajem dała mi prowiant na wynos – zupkę pomidorową w jeden słoik i sos z mięsem w drugi. Jeszcze do tego sałatka, ale ta szczęśliwie była w plastikowym pojemniku. I co? Jechałam ostrożnie do domu, słoiki położyłam przed siedzeniem pasażera i już pod koniec trasy nagle jeden się przeturlał, walnął w drugi i słoik z sosem pękł. Nawet bardziej niż pękł, bo posypało się z niego szkło.
Czy można mieć większego niefarta? Ja chyba w tym aucie przestanę wozić cokolwiek, bo wczoraj ścierałam z siedzenia i podłogi ziemię od kwiatków, a dzisiaj wylał się sos…
Na całe szczęście sos wylądował tylko w reklamówce. Mięso dało się uratować, słoik był na tyle duży, że żadne szkło do mięsa nie doleciało, więc zjedliśmy je na obiad. Bbyło przepyszne, ale sosu nawet nie spróbowaliśmy.
Wróciłam po tych emocjach tak zmęczona, że ledwie ruszałam rękami i powłóczyłam nogami…
Niech już ten łikend się skończy… Mam go dość.

Brak komentarzy: