wtorek, 1 grudnia 2009

Wyprawa do Strefy Mroku

W sobotę urządziliśmy sobie nocną wyprawę do Warszawy. Mieliśmy Misję na Marsa, aby odwieźć Krasego na lotnisko. Jego samolot odlatywał o niestworzonej porze 6 rano! Aby na tą godzinę wstać, to nawet nie opłaca się kłaść spać wieczorem... No na pewno się nie opłaca, jeśli ma się do przejechania 180 km na lotnisko.
Droga do Warszawy i z powrotem minęła nam ekspresowo. Głównie ze względu na to, że było pusto na drogach, a pogoda była bardzo fajna do jazdy - sucho, bez mgły (miejscami tylko lekkie opary się unosiły), dosyć ładnie świecił księżyc, więc nie ciemności egipskie.
W obie strony wyszło nam łącznie ok 350 km.
Po tym, jak w drodze powrotnej na licznik wskoczyło 300-ta poczułam, że już mi się nie chce jechać.
Doszłam do wniosku, że 300-ta to mój limit. Taka granica, do kiedy jestem w stanie prowadzić auto z entuzjazmem. Albo przynajmniej z ochotą. Po przekroczeniu trzechsetnego kilometra zaczyna mi się nudzić i już tylko czekam końca. Za każdym razem jest podobnie. Czuję się taka... zasiedziała. Wtedy chętniej bym sobie pobiegała, zamiast prowadzić. Nie to, żebym chciała mieć powód do pobiegania, miło jest dojechać samochodem na miejsce bez przymusowego spaceru. :)
Ale sama trasa to nic, malutka pesteczka, gorzej było z nawigowaniem się po stolicy i odnalezieniem drogi na lotnisko, a potem drogi powrotnej. Jakimś cudem w Warszawie zawsze uda się nam zgubić drogę. Dosłownie - nie tyle gubimy się, co gubimy drogę.
Zaczynam nabierać przekonania, że to miasto to jakaś czarna dziur,a tudzież Trójkąt Bermudzki lub jakaś Strefa Mroku, gdzie nic nie odpowiada wskazówkom, jakich udzielają kierowcy bardziej doświadczeni od nas, tudzież przyjaciel Google.
Za pierwszym razem, rok temu, przed wyjazdem sprawdziłam dokładnie trasę na google maps. Spisałam wskazówki i czułam się ogólnie przygotowania do drogi. W Warszawie okazało się jednak, że te wskazówki wywiodły nas na manowce. Stanęliśmy na środku jakiegoś wielkiego skrzyżowania, mocno zdezorientowani, skręciliśmy w lewo, kryjąc się za jakimś wielkim pickupem i kilkaset metrów dalej zdecydowaliśmy, że bez pomocy czynnika ludzkiego nie trafimy. Zaczepiłam kierowcę tego pickupa, który był tak miły, że nas oświecił, jak mamy się dalej kierować. Dalej to już było prosto, wystarczyło skręcić w prawo. Trzeba jednak to wiedzieć, aby trafić do celu.
Uff! Lotnisko się znalazło, jakimś cudem pasy doprowadziły nas prosto na parking przed terminalem Etiuda, Krasy wyszedł z bramki w chwili, kiedy doszliśmy na terminal.
Wtedy odbieraliśmy Krasego z lotniska. Była to sobota rano, na szczęście wielkiego ruchu w Warszawie nie było. Po południu mieliśmy ślub i wesele znajomych, nie mogliśmy więc krążyć sobie beztrosko po stolicy w poszukiwaniu właściwej drogi. A trzeba było jeszcze wrócić do Lublina. I to okazało się wielkim wyzwaniem.
Najpierw nie mogliśmy znaleźć właściwego skrętu w jakis tam trakt, który wiedzie do Lublina. Prz czym uwaga - okazało się, że nie jest to Trakt Lubelski. Ten niby też do Lublina wiedzie, ale przez jakieś Kozie Wólki i zupełnie inną trasą. Po tym, jak się już dwa razy zawracaliśmy na warszawę i z powrotem wjechaliśmy w ten nieszczęsny Trakt Lubelski, oświeciło nas, że to nie ten Trakt miał być i rozpoczęliśmy poszukiwania zjazdu na właściwą trasę.
Dotarliśmy wtedy do Lublina mocno spóźnieni. Na ślub dotarliśmy na sam koniuszek, po tym, jak już oboje państwo młodzi powiedzieli sobie, co mieli do powiedzenia. Było to lato, gorąco, wiec stanęliśmy na dworze wśród znajomych i do kościoła się nie pchaliśmy.
Nie muszę chyba dodawać, jak wszyscy się z nas nabijali, łącznie z Krasym, który - w trakcie wesela nagle przypomniał sobie, że przecież ma w telefonie komórkowym nawigację! Komórka angielska nie działałaby w Polsce, ale nawigacja, jak najbardziej.
A teraz odwoziliśmy Krasego na lotnisko i droga wcale nie okazała się bardziej przejrzysta.
Pomnika lotnika czy jakiegoś innego bohatera - przy którym rzekomo skręca się w lewo i praktycznie już się jest na lotnisku - nie ma i jeśli ktoś twierdzi inaczej, to żyje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości.
Łukasz twierdził najpierw, że wie, gdzie ten pomnik stoi, a jak już stało się jasne, że całe to zagłębie biurowców się skończyło i pojechaliśmy za daleko, zdziwił się i stwierdził, że pomnika nie zauważył.
Gdzie się pomnik podział - nie zostało wyjaśnione do tej pory, aczkolwiek bardzo to wydało się zabawne zwłaszcza koledze z Warszawy. Miał on bardzo konkretną wskazówkę, jak powinnam była jechać, ale problem tkwił w tym, że w jego wskazówce kluczową rolę odgrywał Focus - jeden z biurowców przy Alei Armii Ludowej. Hmm... Jak już wspomniałam niektóre elementy krajobrazu były niewidoczne i Focus nie uświadczyliśmy również, więc nie miałabym szansy zorientować się, na jakim to skrzyżowaniu mam skręcać w lewo.
No nie ważne.
Bardzo beztrosko nie mieliśmy planu miasta, nawigacji nie tykam palcem, odkąd ostatnim razem nie potrafiłyśmy się z panią z GPSa porozumieć. Byliśmy więc zdani na swoją raczej wątłą intuicję.
Intuicja jednak dała radę nas wyprowadzić z miasta i o 6,30 już byliśmy w domu z powrotem.
Przy następnej wyprawie autem do Warszawy uzbroję się po zęby we wszelkiego rodzaju plany miasta, wskazówki i narysuję sobie czerwoną linię po mapie, jak mam jechać.
Mimo całego dorobku techniki i elektroniki, ja wolę tradycyjne nawigowanie się palcem po mapie i działa to rewelacyjnie. GPSa nie tknę palcem i nie zapakuję nawet do bagażnika. Ale również nie pojadę już na czuja, bo w końcu ileż to można błądzić...? :)

6 komentarzy:

marko pisze...

Jestem juz 2 miesiac w stolicy i tez szukam, kompletny brak oznakowania tras, o dziurach tych prawdziwych nie wspominajac sa pewnie wieksze od tej czarnej, czasem latwiej jest przejechac miasto metrem albo komunikacja miejska jak samochodem.

Unknown pisze...

Mi też się wydaje, że komunikacja miejska jest w Wawie bardzo dobra. Za to jeżdżenie autem mnie przeraża i baaaardzo cieszę się, że zdarza mi się to tylko w takich momentach kiedy ruch jest znikomy.
Mam nadzieję, że nie błądzisz tam za bardzo. Strasznie to frustruje... :)

Just pisze...

:)))
Justee - ręczę Ci, że pomnik lotnika stoi na swoim miejscu. Dzisiaj był. Przejeżdżałam obok. Ale może zniknął w sobotę? Kolejna zagadka dla Foxa Muldera (tak się nazywał?) z Archiuwm X - jak nic!

marko pisze...

Widze ze czesto bywasz tutaj, nie bylem jeszce w okolicy pomnika o ktorym wspominasz, ostatnio zwiedzam najblizsza okolice, od paru dni wlocze sie po zlotych tarasach, zagladam w miejskie kina ale to wszystko na miare wolnego czasu po pracy, kiedy juz zwyczajnie o tej porze jest juz zupelnie ciemno, pozdrawiam

Unknown pisze...

Wiecie co, mam pomysł. Kiedy następnym razem będę jechać na lotnisko, to Wy - miejscowi - staniecie przy tym pomniczku i będziecie go pilnować, aby nie zniknął. A jakbym miała go przegapić, to mi pomachajcie. Na pewno wtedy go zobaczę! :)

marko pisze...

jasne i obiecuje ze zabiore z soba choragiewke ta najwieksza jaka mam i bede nia machal do upadlego tyle tylko zebym wczesniej znalazl ten pomnik jak na miejscowego przystalo! zartuje ale chetnie pomacham wiedzac ze przyjedziesz w te okolice, pozdrawiam