środa, 2 stycznia 2013

Startujemy...

...w nowy rok. Byle gładko. 
Dzisiaj rano w drodze do pracy miałam takie malutkie życzenie, aby ten rok się rozpoczął tak właśnie gładko, powoli i spokojnie. I miło. Tak mi się marzyło, aby nic nie zwaliło się nam na głowę dzisiaj i aby dało się pożyć. 
No i proszę, jak to marzenia lubią się spełniać! Było bardzo gładko i bardzo spokojnie. To cisza przed burzą zapewne, bo wiemy doskonale, że sunie na nas lawina, ale zanim do nas dotrze, to pewnie minie jeszcze kilka dni takiego przyjemnego tempa w pracy. 
No nic, przyjdzie (przysunie) to się z nią zmierzymy. Nie takie hardcory pokonywaliśmy! Póki co, będziemy się jednak rozkoszować tym cywilizowanym rytmem w pracy.
Na koniec w ogóle dostałam super wiadomość, zupełnie niespodziewaną, co już całkowicie mnie zdumiało! 
A znajomi na FB wypisują, że im się zaczął tak szitowo ten rok. No cóż, jest to jakaś opcja na początek roku, bo potem może być już tylko lepiej. Ale czy to oznacza, że mi może być tylko trudniej? No może nie jest to taka odwrotnie proporcjonalna zasada, zdaje mi się, że moje ciężkie czasy nie miewają za wiele symetrii z kalendarzem, albo życiem innych ludzi, więc nie będę się sugerować. 
Na koniec zeszłego roku podliczyłam sobie, że w 2012 roku przepracowałam 44 dni w delegacji. Czyli w Warszawie, a jakże. Dzisiaj mi uświadomili w pracy, że to wychodzą 2 pełne miesiące pracy. 1/6 roku. Jakoś się przyzwyczaiłam do tych wycieczek i gdzieś od około maja już mnie nawet niespecjalnie męczyły. Ale mimo wszystko ta liczba wyszła całkiem spora! 
Byłam więcej w delegacji, niż na urlopie... No ale to żadna zależność w sumie.
A na ten rok  mam łącznie zaległego i bieżącego urlopu 45 dni! I nie widzę szansy, aby to wykorzystać w ciągu jednego roku. Inna sprawa, że ja aby wypocząć muszę mieć albo zorganizowany jakiś wyjazd, ale konkretne zajęcie, bo na siedzenie w mieszkaniu urlopu na pewno nie będę brała. Dlatego najlepsze są urlopy od średniej wiosny do średniej jesieni, kiedy jest jako taka pogoda i można coś porobić na dworze. Zimą za to urlopowanie mnie przerasta - wyjść na mróz się nie chce, nie ma co robić, wyjechać się nie chce, a w mieszkaniu opcje kończą się jakoś wyjątkowo szybko. 
W święta miałam 6 dni wolnego ciurkiem. Od Bożego Narodzenia do niedzieli. Potrzebowałam odpocząć od pracy, bo po maratonie jesiennym byłam naprawdę przemęczona i widziałam to doskonale. Gdyby nie to jednak, to wcale bym nie brała wolnego, bo w okresie międzyświątecznym w pracy panuje względny spokój i można zrobić wszystko to, co zawsze odkłada się na lepsze czasy. A czasem na święte nigdy. Postanowiłam jednak odpocząć choćby nie wiem co, bo moje upierdliwe naczynko w nosie pękało mi już po 3x dziennie i nie szło tego opanować. A to jest taki mój barometr przemęczenia.
Odpoczywałam więc z zacięciem i już w Boże Narodzenie wieczorem byłam gotowa iść na drugi dzień do pracy. Nie mogłam opędzić się od myśli, że to jest niedziela i następnego dnia startujemy w nowy tydzień. I za każdym razem, kiedy uświadamiałam sobie, że to są święta i trwają one całe dwa dni, a dla mnie nawet 6 (!) to byłam tak zdziwiona, że nie potrafiłam tego zapamiętać. Najwyraźniej. Bo co chwilę łapałam się na myśli o pracy nazajutrz. Zaraz po zdziwieniu przychodziła kolejna myśl: co robić przez kolejne 5 dni urlopu niewyjazdowego!? Czym się zająć? Po czym recytowałam sobie w pamięci całą listę rzeczy, które sobie zaplanowałam na te dni i tej całej rozrywki, jaką sobie zapewniłam i upewniałam się w przekonaniu, że da się to przeżyć. 
Już usłyszałam od kilku osób, że nie jestem zupełnie normalna, więc komentrarze można sobie darować. :)
Całe 6 dni minęło dosyć szybko, a ja faktycznie odpoczęłam i już dzisiaj mi naczynko w nosie nie pękło ani razu. Może jednak lepiej łyknę sobie kilka rutinoscorbinów, bo za kilka dni zapewne znowu zacznie. 
Tylko po takim odpoczywaniu to właśnei marzy się człowiekowi taki powolny start z powrotem do pracy, bo jakoś się demobilizuje i mózg wolniej myśli... :)
 

Brak komentarzy: