niedziela, 13 stycznia 2013

Precyzja

Mamy w pracy na naszej powierzchni-tak-zwanej-użytkowej korytarz. Jest on długi i bezoknowy. Ciągnie się przez dużo metrów i trzeba zrobić dużo kroków, aby go przemierzyć.
Nasz pokój jest na samym jego końcu. Dla zobrazowania sytuacji dodam, że toalety są w przeciwnym końcu, można więc sobie z łatwością wyobrazić, jak wycieczki za potrzebą potrafią pobudzić kreatywność u niektórych osobników. Zgodnie z wszelkimi prawami złośliwości życia codziennego, zasada jest taka, że im pilniejsza potrzeba, tym korytarz staje się dłuższy. Po którejś wycieczce w szybkim tempie kolega stwierdził, że powinniśmy kupić sobie hulajnogę, aby szybko transportować się na miejsce. Czekam na tą hulajnogę, ale jak dotąd nikt się o jej zakup nie pokusił. A szkoda, było by wesoło. :)
Inna sprawa, że ponieważ korytarz nie ma okien, to trzeba go oświetlać sztucznym światłem, wiadomo, kości i zęby to każdy wolałby mimo wszystko mieć całe. A bez światła połowa korytarza jest dosyć ciemnawa. Po przeprowadzce na to piętro zapalałam światło codziennie po kilka razy dziennie, bo zawsze znajdywał się jakiś gorliwie oszczędzający osobnik, co je gasił. Jako kierownik wolałabym, aby nikt się nie zaplątał w swoje nogi, nie potknął w ciemnym korytarzu i nie wybił sobie jakiegoś zęba, bo kto wie, jakie z tego powodu mogłyby wyniknąć nieprzyjemności. Zdecydowanie lepiej by było, aby potykanie się o siebie samego i robienie sobie krzywdy na terenie pracy odbyło się na dobrze oświetlonej przestrzeni, aby nikt nie mógł podnosić pretensji, że złe warunki pracy, za mało luksów, za to za dużo niebezpieczeństwa. 
Więc bawiliśmy się tak przez kilka miesięcy - ja przychodziłam do pracy i zapalałam światło, a ktoś niepostrzeżenie gasił je przy nadarzającej się okazji. Czasami światło paliło się dłużej, czasami krócej. Ja powtarzałam: "Nie gaście", ale ktoś nie słuchał. Mimo tego dało się pożyć, światło gasło tak z raz, czy dwa na dzień, nie za często.
Na jesieni jednak dołączyły do nas nowe osoby i zauważyłam, że gaszenia światła nie daje się opanować! Jakiś zombie-wampir namiętnie gasił światło po pińdziesiąt razy dziennie i korytarz był ciemny, choć oko wykol. Ja zapalałam światło, ale tylko po to, aby po kilku minutach znów ktoś zrobił ciemność.
W końcu się wkurzyłam. Nie pomogły ogłoszenia parafialne pod hasłem: "Nie gaście, bo jak sobie nabijecie guza, to może być nie fajnie, a ja za was odpowiadam". Światło gasło.
No to postanowiłam uciec się do bardziej drastycznych środków i napisałam żółtą karteczkę typu post-it o treści: "Nie gaście światła!" i przykleiłam ją na włączniku światła. 
Przy okazji złapałam Czarną Mambę Wiecznie Gaszącą Światło na gorącym uczynku i przekonałam się, że moje apele nie skutkowały, bo to nie była osoba z mojego zespołu. Więc ją też uświadomiłam, dlaczego lepiej, aby to światło pozostawało zapalone.
Karteczka okazała się skuteczna. Światło przestało gasnąć. 
No, jak się okazało: na dobre!
Bo przecież! U nas same zboczenia zawodowe i bez precyzyjnych wytycznych interpretacje bywają różne i bardzo dowolne! A ja napisałam aby nie gasić światła. Kropka. Bez podania warunków kiedy, ani uzasadnienia: dlaczego, które pozwalało by sobie wydedukować odpowiednie warunki samemu. Napisałam beztrosko i lekkomyślnie, aby nie gasić i zadowolona. 
Jaki był tego efekt, przekonałam się jednak dopiero po kilku dniach, kiedy wychodziłam z kolegą z pracy i byliśmy ostatnimi wychodzącymi. Jak to się mówi, zamykaliśmy za sobą drzwi. 
Karol odbił kartę na czytniku, otworzył drzwi, a ja pyknęłam światło, aby je zgasić. I nagle ku mojemu zdziwieniu słyszę pełne oburzenia pytanie:
 - A dlaczego gasisz światło, jak jest napisane, żeby nie gasić!
Wyobraźcie sobie, jak się zdziwiłam. Odparłam, że chodzi o nie gaszenie w czasie pracy, po pracy trzeba przecież gasić. A na to Karol mi wyjaśnił, że odkąd ta kartka wisi, on nie gasi światła w ogóle. Bo przecież jest kartka, która wyraźnie mówi, żeby nie gasić i nie precyzuje: kiedy. No to on nie gasi. Napisana moim charakterem pisma, więc się do niej stosuje. Trochę się dziwił, bo nie potrafił wykombinować, o co chodzi i dlaczego to światło ma się stale palić, a na pewno jakiś powód musi być.
No ręce mi opadły! Logiki nie mogłam mu odmówić. Braku precyzji - sobie - również. 
Następnego dnia więc napisałam kolejną kartkę, tym razem różową, i przykleiłam do kompletu z pierwszą. Druga kartka określała dokładnie, że "w czasie pracy" mamy nie gasić światła. Co by już już wszyscy zrozumieli dokładnie, co miałam na myśli i o jaki zakres czasowy chodzi!
No i tak oto można się skrzywić psychiczne w pracy z zadaniami wymagającymi zegarmistrzowskiej precyzji. Pokutuje to potem w życiu powszednim właśnie w ten sposób, że wszystko musi być jasno dookreślone, inaczej zadajemy milion pytań, albo brakuje nam jasnych wytycznych, jak coś ma być zrobione. A jeśli brakuje wytycznych to można albo zignorować albo pokornie zastosować się do nakazu.
Ja to widzę również po sobie i czasem ciężko mi się rozmawia z osobami spoza pracy, zwłaszcza z rodziną. Oni są najdalej od mojej pracy i mają najbardziej rozbieżny od mojego sposób komunikacji. Czasem w rozmowie z Mamą muszę jej zadać jakieś pięć pytań pomocniczych, zanim zdiagnozuję, o co jej chodzi, albo co ode mnie chce. I co najciekawsze - ten wymóg precyzji się pogłębia. Może to jest wyznacznik dochodzenia do pewnej biegłości w realizacji zadań, bo kiedy ktoś mi mówi, że coś jest do zrobienia, od razu nasuwa się cały zestaw pytań pod hasłem "podaj wszystkie niezbędne okoliczniki: co, gdzie, kiedy, z kim, do kiedy... itp" (w domyśle: albo cię zignoruję, bo nie wiadomo co, to nie wiadomo, jak ruszyć)
Ot tak się sypią te pytania konieczne do podjęcia działania, same z siebie, jak z rękawa. Robi się to taki nawyk. Od razu wiadomo, o co dopytać, aby wszystkie wskazówki zostały ustalone.
To mi przypomina ten humor o studentach na egzaminie. Był on opowiadany w kontekście myślenia albo jego braku, ale do braku wskazówek również pasuje. 
Na egzaminie na środku sali stało krzesło i na wejście profesor mówił studentom:
 - Teraz proszę biegać wokół krzesła.
I wszyscy biegali. Bez gadania. Ruszali i biegali. I wszyscy oblewali egzamin i wychodzili z dwóją. Zdziwieni z resztą, bo jak to? Kazał biegać, biegali, a tu dwója? Za co?
Aż w końcu trafił się jeden student, który na hasło "proszę biegać wokół krzesła", zanim ruszył - zapytał:
 - A w którą stronę?
I zdał.
Nom, więc jak widać, u nas w pracy sami myślący, skoro tak nie gasili światła w ogóle, bo nie było gwiazdki i drobnego druczku, że *tylko w godzinach pracy. 
Good 4 us! :) 

Brak komentarzy: