poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Przetwory

Zrobiłam trochę przetworów na zimę.
Najpierw z pomocą Łukasza, Kamisio i kuzynki przerobiliśmy wiśnie.
Mama kupiła wiśnie, a my je słoikowaliśmy.
W tym roku na wiśnie był nieurodzaj. Podobno wiosną były jakieś kiepskie warunki do zawiązywania się owoców, spadł jakiś kwaśny deszcz (czyżby z tej chmury pyłu wulkanicznego z Islandii?), było zimno. A w lato je wytępiła zaraza. Podobno na niektórych plantacjach wiśniowych nie ma nawet liści na drzewkach! To dopiero nazywa się dramat!
Wiśnie znalazły się na skupie. Kupiła je koleżanka Mamy, Mama przywiozła i przekazała nam do dalszej obróbki.
Pierwszego dnia robiliśmy dżem.
Izie przypadło w udziale przebieranie wiśni, Kamisio i Łukasz drylowali, a ja robiłam dżem i wekowałam. Cały wieczór z głowy! Wróciliśmy do domu o północy, na wpół żywi po całym dniu w pracy i całym wieczorze wiśniowania.
Pech chciał, że tego dnia miałam iść z koleżankami na przyjemne plotki i coś chłodnego. Miałyśmy ambitny plan siąść na deptaku i się relaksować. Był upał, marzyło się nam zimne piwo. Zamiast tego miałam gorący, bulgocący dżum w garnku.
W piątek, drugiego dnia ambitnie pojechaliśmy z Łukaszem robić syrop z wiśni. Efekt był taki, że urwaliśmy liści na jedną porcję, umyliśmy buteleczki i zrobiłam jedną porcję syropu. Po czym wróciliśmy do domu równie zmęczeni co poprzedniego dnia.
W sobotę, trzeciego dnia, dzielnie pojechałam robić syropu ciąg dalszy. Tego ciągu dalszego miało być 7 porcji co najmniej. Ja byłam jak zezwłoka, po wstaniu z łóżka od razu zamarzyłam o powrocie do niego. Siłą woli dowlokłam się do auta i zmusiłam do pojechania do rodziców. W domu królowała Kamisio, rodzice zapakowali kuzynkę i wnuczkę i wybyli na cały łikend. Na pocieszenie ugotowałyśmy sobie leczo cukiniowe na obiad, po czym - nie było rady, ruszyliśmy na ogród w poszukiwaniu liści na wiśniach.
Tu miał swój udział także Piotruś Pan - musiał nam pomóc, skoro zagoniłam wszystkich hurtem pod drzewko.
Liści na wiśniach jest, jak na lekarstwo. Trzeba było rwać, co się miało w zasięgu ręki, o wybieraniu nie było mowy. Zazwyczaj sobie przebierałam listki - ten mi się podoba, a ten nie, ten ma plamki, a ten jest dorodny. W tym roku były marne, pordzawione, wyjedzone i jakby przyschnięte. Mimo tego wyszło z nich planowe 8 porcji syropu. Coś prawie 60 buteleczek po małych Kubusiach i innych soczkach.
Naprawdę źle się czułam tej soboty i wyjątkowo nie miałam siły. Nawet oznajmiłam Łukaszowi, że więcej przetworów nie robię, mam to gdzieś!
Miałam to gdzieś do samego popołudnia sobotniego, kiedy to Ewa napisała mi SMSa z pytaniem czy chcę... ogórków do zawekowania. Bo jej teściowa ma wyjątkowy urodzaj w tym roku, już ich nie może przerobić i Ewa może mnie tymi ogórkami uraczyć. To świetnie, ogórki bardzo chętnie! Tym sposobem wpadłam z deszczu pod rynnę, a raczej spadłam z wiśni w ogórki.
W niedzielę Ewa z mężem podrzucili nam ogóreczki pod blok. Mieliśmy z dostawą do domu. :)
W niedzielę jednak się na nie nie porwałam. Doczekałam do poniedziałku.
Za to w poniedziałek wróciłam z pracy wprost w słoiki i sałatkę ogórkową.
Ogórki też trwały trzy dni. W poniedziałek jeszcze dostałam ich drugą porcję i narobiłam świetnych sałatek na zimę. Dwie wypróbowane, a trzecia eksperymentalna.
Octem śmierdziało w mieszkaniu całe trzy dni. Ja już przeszłam tym zapachem do szpiku kości i wykręciło mi nos. A w dodatku ja niecierpię octu i nigdy go nie biorę do ust w postaci żywej, na żadnej galarecie, galantynie, ani tymbalikach. ocet w kuchni dla mnie nie istnieje, poza tym drobnym wyjątkiem w postaci wekowanych ogórków. Więc kiedy tylko zamknęłam ostatni słoik z ogórami, wyszorowałam kuchnię, zdezynfekowałam, wymyłam i wytarłam do sucha wszystko, co tylko się dało.
I tak zakończyłam przetwory na lipiec.
Na sierpień planuję dalszy ciąg dżemów owocowych, na wrzesień również, bo to miesiąc jeżynowy, a na jesień sałatkę do słoików z kapusty, przepis mam od Agaty, jeszcze nie robiłam nigdy takiej, będzie inauguracja.

2 komentarze:

marko pisze...

Czytam i jakbym zywcem znalaz sie w domu mojej mamy gdzie podobnie jak tutaj wszystkie owoce maja swoja kolej dojrzewania po to tylko aby pozniej mozna bylo je kolejno zaprawic, pewnie nigdy nie zapomne ile pestek nalezalo najpierw wycisnac z tych wisni, o zapachu z octem do cna czyszczacy nozdrza na wylot tylko po to aby pozniej jesienno zimowa pora siasc i zjesc co nieco z kazdego zaprawionego wczesniej sloika.

Unknown pisze...

Nom, to jest kwestia takiej tradycji domowej, ja też wyniosłam to z domu. Ja bardzo lubię robić przetwory. Jeść niekoniecznie muszę, ale robienie uwielbiam. Pomimo, że męczące i czasochłonne. A w zimie jest po co sięgnąć...:)