sobota, 26 listopada 2011

Nic ciekawego

W tym tygodniu moje plany popsuło przeziębienie. Całkiem mnie rozłożyło.
Najpierw miałam "postępujące zapalenie oskrzeli", ku uciesze Łukasza, który mnie wyśmiewał za każdym razem, kiedy o tym mówiłam. Diagnozę oczywiście postawiłam sobie sama, moje zapalenie oskrzeli objawiało się tym, że miałam ciągle kaszel i dusiło mnie, kiedy wciągałam powietrze. Leczyłam się też sama Bioparoxem - taki antybiotyk w sprayu, działa miejscowo, więc nie plądruje całego organizmu.
Zapalenia oskrzeli oczywiście nie miałam, to pewne. Zapewne była to jakaś infekcja na tchawicy czy krtani, nie pamiętam dokładnie czego, ale rok temu też to miałam. Nie pamiętam też, co na to wtedy dostałam, bo rok temu do lekarza poszłam, skoro już nie mogłam prawie oddychnąć bez kaszlenia. W tym roku uznałam, że do lekarza już iść nie muszę, przecież z tymi objawiami już raz byłam. Mogę więc wyleczyć się sama. Poza tym mam niechęć do chodzenia do lekarza. Bioparox miałam, więc psikałam go przez jakieś półtora miesiąca, aż mi się skończył. Niestety psikałam go rzadko, zazwyczaj raz - w porywach do dwóch razy na dzień.
Nie pogarszało mi się, ale też nie polepszało wcale. Ale nagle przestało mnie dusić, więc uznałam, że wyzdrowiałam. Na szczęście, bo bioparoxu już nie mam.
No to dla odmiany we wtorek poczułam się totalnie chora. I to nie na duszący kaszel, a na wszystko inne. W środę mi się pogorszyło i już miałam lekką temperaturę chyba, a to mi się często nie zdarza.
W czwartek cały dzień męczył mnie katar. Nie chcę nawet myśleć o tej symfonii, jaką wysłuchali wszyscy w pokoju w pracy. Cały dzień trąbienia i siąpania. Normalnie dramat. A pech chciał, ze nie miałam żadnej tabletki na katar, bo odkąd wyłączyli naszą zagrzybioną klimatyzację w budynku, mój katar się skończył i już nie potrzebowałam na niego żadnych specyfików. Po południu, kiedy wróciłam do domu, wzięłam cirrus i magicznie katar mi przeszedł w ciągu godziny. I na tym się zakończył. Słowo daję, że to chorowanie było jakieś dziwaczne, zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to nie jest grypa, którą przechodzę wyjątkowo lekko, bo przecież się zaszczepiłam w tym roku na grypę. Oczywiście calutkie czwartkowe popołudnie przespałam, podobnie, jak i większość środowego. Ale trochę się zregenerowałam i w pt poszłam już do pracy we w miarę normalnym stanie.
Za to ubrałam się, jak na wycieczkę na Syberię. Normalnie zaprzeczyłam sama sobie. Założyłam grubaśne rajstopy - chyba z 600 den! Nie żartuję, robią takie. Mama mi je kupiła rok temu na zimę, ale nie chodziłam w nich, bo uznałam, że to lekka przesada takie grubaśne rajstopiska, dodatku ocieplane czymś od spodu. Wczoraj jednak je założyłam, a na to wełnianą sukienkę, wełniany sweter do kolan (!) i jeszcze chustkę na szyję.
No ale co miałam robić, kiedy od 3 dni było mi non stop zimno?
W efekcie koło 14tej zrobiło mi się prawie gorąco. Nareszcie!
Łukasz się też przeziębił i to z 2 dni wcześniej niż ja. Kaszle, jak gruźlik i chrypi. Momentami to nawet zabawne, wczoraj moja siostra go podsumowała, że mniej więcej tak musiał brzmieć, kiedy mutację przechodził. Łukasz dzisiaj cały dzień się kuruje. Chyba mu się poprawia. Dużo czasu nie ma, bo jutro idzie do pracy, więc musi szybko zdrowieć.
Kamisio wczoraj zaproponowała, żebym nasmarowała Łukasza smalcem. Boże, place mnie bolą, kiedy to piszę, uszy mnie bolały, kiedy to słyszałam. Mam nadzieję, że Łukasz nie jest zwolennikiem takich chałupniczych metod leczenia, ja jestem przeciwnikiem (i to mało powiedziane) i nie zamierzam niczego takiego praktykować. Na całe szczęście - smalcu nawet nie mamy w domu, bo nie używamy w kuchni. W KUCHNI Kamisiu, tam jest jego miejsce! :)

1 komentarz:

marko pisze...

Zimy coprawda jeszce nie ma ale bakterie calkiem niezle sobie z nami poczynaja, moze ostatecznie nie bedzie zimy ale bakterie i tak nas nie omina, slyszalem o podobnych metodach leczniczych i mysle ze medycyna sporo przyspieszyla od tego czasu, chociaz jak bylem ostatnio na Wegrzech to kuchnia typowo na smalcu i tlustym jedzeniu