poniedziałek, 3 października 2011

Trochę trudniej

Od bardzo dawno na piekłam ciasta. Wakacje i lato jakoś niespecjalnie sprzyjają apetytowi, więc nawet mało gotowałam. Żywiliśmy się głównie surowizną w postaci sałatek i takich tam warzywnych potraw. A ciast jakoś się nam nie chciało. Były po drodze 2 wesela, wizyta w Mielcu u Rodziców Łukasza, więc było trochę słodkiego.
Od kilku dni jednak chodziła za mną myśl, aby coś upiec. Tak dla samego sportu, bo o ile pieczenie lubię, to potem nie lubię jeść ciast. Ostatnio coś mi się przestawiło i wcale nie chce mi się jeść słodkiego. Ciast zwłaszcza.
Przypomniało mi się jednak, że Kama B. rok temu dała mi przepis na przepyszne ciasto ze śliwkami. A śliwek jeszcze jest dużo, więc jak nie teraz to nigdy.
W pt po pracy Łukasz kupił więc śliwki, a ja wieczorem zabrałam się za pieczenie. To że czasem jestem patałach, to wiem, ale może zgonię to na fakt, że dawno nie piekłam. Zamiast przeczytać przepis do końca, zerknęłam na składniki i zabrałam się za robienie ciasta.
To ciasto jest super łatwe, ale jak ktoś chce (czytaj: ja na przykład) to można sobie je utrudnić i zamiast sobie zrobić wg wytycznych, łatwiej, to ja się trochę pomęczyłam. W ogóle to miałam w pamięci, że to ciasto się tak łatwo robi. I kiedy je robiłam to cały czas się zastanawiałam, co niby było w nim takiego łatwego, skoro wcale tak łatwo się go nie robi, robi się standardowo. Dopiero na koniec okazało się, w czym rzecz, kiedy poprosiłam Łukasza, aby mi przeczytał przepis, bo chciałam sprawdzić czy wszystkie składniki wzięłam. I Łukasz mi przeczytał składniki, a potem dalej przepis, w którym stało jak byk, że masło się topi i miesza z mąką i żółtkami. A ja je miałam zmarznięte, starłam je na tarce i wcale się tego łatwo nie wyrabiało. Nie miałam co się dziwić, skoro sama sobie życie utrudniam.
Ciasto pomimo mojej pomyłki wyszło super. Warstwa bezy, z piany z białek jest puchata i gruba, a obawiałam się, jak się uda, bo miałam trochę starawe jajka. Do dzisiaj to się już to ciasto kończy. Połowę zawiozłam Rodzicom na pocieszenie, że mają remont i muszą się z nim zmagać.
Ten łikend chyba nie sprzyjał myśleniu, bo w sobotę dałam ponownie czadu. Widocznie mój rozum też chodzi na łikendy, jeszcze tylko nie wiem gdzie…
W sobotę zrobiłam kilka słoików papryki wg – jak mi się wydawało – przepisu Ewy, ale w ndz zorientowałam się, że zamiast szklanek wody wzięłam litry wody, więc zalewa była cokolwiek… wodnista! Podobno jednak nie wyszło to najgorzej! :)

1 komentarz:

marko pisze...

Chetnie bym skosztowal takich wypiekow i tak podziwiam ze masz zapal i ochote, w sklepie pelne pulki podobnych wyrobow ale nic nie zastapi tego co wychodzi spod wlasnej reki, u mnie w domu pieczone znika czasem w dzien lub niewiele dluzej i wciaz brakuje chetnych do ich pieczenia!